Przepustka do wolności
W czwartek telefon: „Jędrek, są świetne warunki na Słowenii. Plan jest prosty – w piątek po pracy ruszamy, dwa dni latamy w słoneczku, w niedzielę w nocy powrót i na poniedziałek rano jesteśmy w robocie”. Wariaci. Czysty bezsens. Ale coś trzeba odpowiedzieć, i to szybko. Oczywiście jadę.
Usprawiedliwia mnie to, że też jestem wariat. W końcu trudno uznać za normalnego faceta, który kilka lat temu po ciężkim paralotniowym wypadku nieodwracalnie usiadł na wózku, a mimo to dalej lata i potrafi z dnia na dzień pakować się pod namiot na drugi koniec Europy. Takie życie. W końcu iskierka szaleństwa jest tym, co potrafi nadać codziennej egzystencji sens, przynieść satysfakcję i radość. Nie wolno jej w sobie gasić, jeśli tylko można.
Fot.: Jędrzej Jaxa-Rożen
Do Piotrkowa, skąd rusza wspólny samochód, docieram z małą pomocą
sąsiadów. Niby to szczegół, ale bez nich mógłbym pooglądać loty na
obrazkach. Po całonocnej jeździe docieramy na kemping o 10 rano. Z
cienia pod drzewami dobrze widać start, więc możemy wygodnie czekać
na czas, kiedy dolina się wygrzeje i wyskoczą pierwsze
„kłaczki”.
W końcu ruszamy. Kręta droga w górę, ostatnie 20 m na plecach kolegi i jestem na starcie. Bez zwłoki zaczynamy szykować sprzęt, bo przez start co jakiś czas przechodzą wyraźne kominy, niedwuznacznie sugerując, że jest na czym latać.
Na luksusowym poziomie
Radio, aparat, wariometr, dwa GPS-y… nie ma żartów,
paralotniarstwo obrosło w sprzęt. W końcu jestem gotowy, chłopcy
też rozłożyli skrzydło do startu. Teraz czekamy tylko na podmuch,
bo trudno się biega, niosąc między sobą faceta w uprzęży –
wypełnione skrzydło, przejmujące część obciążenia, bardzo tu
pomaga. Po chwili wstążka się podnosi i ruszamy. Mam tajny plan:
ponieważ startujący przede mną pilot od razu poszedł w lewo po
grani i wyglądało na to, że traci wysokość, ja rzucam się w prawo,
do kotła. I w nagrodę zaraz przy krawędzi wchodzę w mocny bąbel. Na
małej wysokości noszenia często są wąskie i nieuporządkowane, więc
od razu zakładam ciasne krążenie i niemal pionowo nad startem
wyjeżdżam 300 m do góry. Na tym bąbel się kończy, ale to wystarczy,
żeby z komfortowym zapasem wysokości odejść nad grań.
Wzdłuż trasy zaczynają pojawiać się chmury, a w powietrzu robi się luźniej. Lecimy. Schronisko, rampa lotniowa – wszystkie znane punkty działają i pierwsze kilometry idą sprawnie. Nad szczytem robię podstawę na luksusowym poziomie 1800 m i zmieniam świat, z rozgrzanej bliskości lasów, ptaków i motyli przechodzę do chłodnej, błękitno-białej krainy obłoków. Następne przeskoki robię już po chmurach i do masywu Nanosa bezczelnie kieruję się nie tradycyjną granią, ale środkiem doliny nad Ajdovsciną. Ogarnia mnie niemal euforia.
Wszystko idzie lekko, łatwo i przyjemnie, na horyzoncie ciemnoniebieski Adriatyk… kiedy więc nad zespołem anten wchodzę w obszerny, pięciometrowy komin, postanawiam iść na całość i spróbować wrócić przedpolem. Warunki są fantastyczne. Odchodząc od gór w stronę morza, radośnie wjeżdżam w podstawę i trzymam kurs na zachód, w locie po prostej zdobywając dodatkową wysokość. W gęstej mgle nawet skrzydło nad głową ledwo prześwituje, ale przyrządy pozwalają zachować kierunek i nagle, bez ostrzeżenia, z bieli wypadam prosto w słońce. Mam dobrze ponad 2 km wysokości, więc nie przejmując się czystym niebem, lecę nad pagórki przedgórza. Wysokość jednak szybko topnieje; paralotnia to nie szybowiec, no i teren po drugiej stronie doliny znów się podnosi. Na miejsce docieram kilkaset metrów nad wierzchołkami, ale w powietrzu flauta. Z niepokojem penetruję grzbiet, bo powietrze w bezruchu nie wróży niczego dobrego. Po 20 min ląduję przy leśnej drodze u podnóża. Jestem wściekły, zwłaszcza kiedy widzę, jak nad grzbietem zaczyna tworzyć się chmura, tak mi potrzebna 15 min wcześniej.
Fot.: Jędrzej Jaxa-Rożen
Sam sobie spaprałem świetny dzień, w ostatni przeskok rzucając się
na oślep, tak jak gdyby wysokość mogła wszystko załatwić. Ech,
krótkie i złudne są te chwile uczucia panowania nad światem. Na
pociechę wylądowałem w cudnym miejscu u podnóża połoniny, w
wysokiej trawie przy leśnej drodze, czyli w miejscu, do którego sam
na wózku nigdy bym nie dotarł. Zapachy leśnej łąki osładzają mi
kilkugodzinne oczekiwanie, bo przecież trochę potrwa, zanim chłopcy
się nalatają, dotrą do samochodu i wylosują szczęśliwca, który
pojedzie po mnie kilkadziesiąt kilometrów. Wraz z zapadającym
zmierzchem wszystko traci na atrakcyjności, ale w samą porę pojawia
się transport.
Test pilota
Następnego ranka wstaję zdeterminowany. Zaczynam od umycia
brody, w którą plułem sobie przez całą noc, a potem pożyczam laptop
i odpalam planowanie lotu. Dzisiaj muszę sobie powetować tę klęskę,
więc uważnie sprawdzam, co można wycisnąć z Lijaka bez zakładania
superambitnych tras. Przelot liczy się maksymalnie przez trzy
punkty zwrotne; anteny w linii prostej ze startu to trzydzieści
parę kilometrów, więc jeśli by wrócić na Kovk, a potem jeszcze
raz... tak! Jak gdyby ktoś specjalnie te grzbiety poukładał: przy
pilnowaniu robienia zwrotów na samym końcu grani jest szansa
zaliczenia 100 km! Okrągła cyfra robi wrażenie, no i przede
wszystkim mam sobie coś do udowodnienia. Jak złośliwie mawia mój
znajomy: z wiatrem może daleko zalecieć byle dmuchawiec. Prawdziwym
pilotem zostajesz dopiero wtedy, gdy potrafisz zaplanować i wykonać
zadanie, w pełni wykorzystując istniejące warunki.
Fot. Jędrzej Jaxa-Rożen
Pierwszy odcinek tradycyjnie idzie łatwo. Po starcie zastanawiam się nawet nad skokiem nad odsunięte od grani samotne wzgórze z prawej, ale po namyśle rezygnuję. Z jednej strony dałoby mi to kilka kilometrów zapasu, gdybym później musiał skrócić jakiś odcinek, ale z drugiej – zawsze mogę nie wygrzebać się z tej górki z powrotem. Po wczorajszej nauczce wolę dmuchać na zimne, więc ruszam w znajomą trasę. Nie jest tak jak wczoraj, ale tu nawet zwyczajne warunki są świetne, więc zamiar pozostaje realny. Wymieniam pozdrowienia z dwójką turystów siedzących na szczycie, który właśnie zdobyli. Dolatuję tam trochę poniżej grani, ale akurat na tej turni odrywa się komin, więc na ich oczach szybko robię kilkaset metrów pionowo nad nimi.
Pomyśleć – że w jednej chwili człowiek jest jak na wyciągnięcie ręki, a w następnej, krążąc jak ptak, wzbija się wysoko... Gdyby jeszcze dowiedzieli się, że jestem niepełnosprawny... Tyle że dla mnie to akurat czas normalności, kiedy mogę wędrować po górach, na kilka godzin zapominając o kapitulującym przed dwoma schodami wózku.
Samotny i uparty
Nad Cavenem dogania mnie Rafał – ma nowsze skrzydło, może
latać bardziej ofensywnie ode mnie, bo ja zawsze pilnuję, żeby w
zasięgu dolotu mieć jakąś drogę. No i pewnie to po prostu lepszy
pilot. Robimy razem kilka kominów, ale on wkrótce znika mi za
horyzontem. Nie ścigam go. Pozostaję wierny porannym decyzjom i
powoli realizuję plan. Jest środek dnia i słońce pracuje pełną
parą, więc przyspieszam, bo na krawędzi robi się termodynamiczny
żagiel umożliwiający praktycznie lot po prostej bez krążenia. Na
punkcie zwrotnym przy antenach tym razem nie ma sensacji, ale kiedy
wychylam się w dolinę, żeby naciągnąć trochę odległości, w nagrodę
dostaję pięciometrowy komin, z którym wyjeżdżam pod sufit. Z tą
wysokością można sobie na trochę pozwolić, więc zamiast granią
wracam na skróty, środkiem płaskowyżu.
Fot.: Jędrzej Jaxa-Rożen
Lecę sam. Pola i lasy zmieniają się w mało wyraźną mozaikę, w
dodatku nie mają znaczenia, bo teraz latam od chmury do chmury i to
one wyznaczają mi trasę. Śnieżnobiałe cumulusy oprócz pięknych
wrażeń dostarczają też zawsze potrzebnej wysokości, więc powrót
przebiega szybko, łatwo i przyjemnie. Po przeskoku spadam nisko,
ale tutaj można sobie na to pozwolić, bo zbierająca wiatr z całej
doliny krawędź pracuje niezawodnie. Wracam na grań Nanosa. Czuć
popołudnie, słońce stoi niżej, a dolinowy wiatr jest coraz
mocniejszy, więc noszenia są słabsze i bardziej poszarpane. Skutek
jest taki, że latam przy stoku, dzięki czemu odkrywam kościółek św.
Hieronima, którego istnienia w tym odludnym miejscu dotąd nie
zauważałem. Normalnie mógłbym tu dotrzeć tylko wynajętym terenowym
samochodem, a paralotnia pozwala mi w ciągu kilku godzin
„przemierzyć” kilkadziesiąt kilometrów gór. Czuję wdzięczność, że
mimo wypadku mogę latać oraz że żyję w swoich czasach. Człowiek,
patrząc na ptaki, zawsze marzył o lataniu, a ja to marzenie
spełniam.
Po chwili idylla się kończy – na końcu grani zawracam i znienacka robi mi się nieswojo. W tę stronę było nieźle, bo pomagał mi wiatr dolinowy, ale wracając, muszę stawić mu czoła – wysoko pod chmury już nie ma na czym wyjść. Zaczyna się ciężka i nieprzyjemna praca, muszę walczyć o każdy metr. W końcu nad właściwą doliną Ajdovsciny robi się łatwiej – w rozszerzeniu doliny grań zakręca i mocny czołowy wiatr zmienia się w słabszy i boczny. Mogę trochę rozejrzeć się po okolicy i nagle, dzięki temu że lecę dość nisko nad krawędzią, na turni przed sobą widzę kozicę. Jak wyciętą z kiczowatego obrazka. Lecę w jej stronę, nieco zdziwiony, że nie ucieka. To jakiś naprawdę wyjątkowy egzemplarz. Po chwili przelatuję nad nią i... wszystko staje się jasne – kozica jest wycięta z blachy. Może to podarunek od miejscowych myśliwych dla turystów?
Pełnia szczęścia
Szczerze mówiąc, po pięciu godzinach lotu jestem głodny i
zmęczony, a w zasięgu łatwego dolotu kusi oficjalne lądowisko
niedaleko pizzerii. Poczucie obowiązku jednak zwycięża, tym
bardziej że pozostał tylko ostatni rutynowy przeskok i defilada
wzdłuż najłatwiejszej z całej trasy krawędzi Kovku. Słońce jest już
nisko, ale nagrzewana przez cały dzień dolina oddaje ciepło i
żagiel jest bezproblemowy. Wątpliwości mam dopiero pod koniec, bo
obawiam się turbulencji w wąskiej dolinie za masywem Cavena;
pamiętam jednak, że trasa jest „na styk”, więc ciągnę, ile się da.
Szczęśliwie nic się nie dzieje, więc w drodze powrotnej zdejmuję
ręce ze sterówek i już tylko przechylaniem ciała kieruję skrzydło
do lądowiska. W powietrzu nikogo nie widać. Chłopcy pewnie zajmują
się konsumpcją, więc ląduję przy knajpie. Mam ten luksus, że
bezpośrednio z trawy zostaję zaniesiony do stolika i od razu
dostaję upragnione piwo – żyć, nie umierać. Kiedy jako tako
dochodzę do siebie, sprawdzam GPS-a i... jest! 101,5 km – opłaciło
się cierpliwe pilnowanie skrajnych punktów, bo gdybym sobie choć
trochę odpuścił, równie dobrze mógłbym się denerwować jakimś
złośliwym wynikiem typu 99,5. O ile chłopaki początkowo stukali się
w głowę, oglądając maniaka co lata do zmroku, to teraz trochę
zaczynają zazdrościć. Nie ma co, magia setki robi swoje.
Fot.: Jędrzej Jaxa-Rożen
Tak chcę
Dwie godziny później siedzimy w samochodzie, kierując się
w stronę autostrady. Wracamy do pracy i codzienności. Te wariackie
dwa dni minęły jak chwila. Piękno gór, radość ze wspólnego latania
i satysfakcja z własnego osiągnięcia pozostaną mi na lata. Samochód
wiezie mnie do codziennego kieratu, ale wiem, że w każdej chwili
może być też moją przepustką do wolności. Tylko ode mnie zależy,
czy i jak ją wykorzystam.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Rusza głosowanie na najlepszego i najpopularniejszego sportowca 2024 roku – tegoroczne #Guttmanny nadchodzą
- Seniorzy w artystycznym żywiole
- Wspólna lekcja wrażliwości. Premiera spektaklu „Brzydkie Kacząko”
- Jak muzyka pomaga przebodźcowanym dzieciom? Ciekawe wyniki badań z polskich przedszkoli
- Nawet 30 kilometrów do ginekologa? Nierówny dostęp do ginekologów w Polsce - jak miejsce zamieszkania łączy się z jakością życia Polek?
Komentarz