Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Normalne Papiery

09.03.2004
Autor: Andrzej Zakrzewicz

O swojej niepełnosprawności dowiedziałem się, mając trzy lata. Informację tę przyjąłem tak samo, jak dziecko przyjmuje do wiadomości, że jest określonej narodowości, jest chłopcem albo dziewczynką, ma rodzeństwo, czy też należy do określonej rasy.

Występuje u mnie klasyczna, piramidowa postać choroby Little'a. Chodzę czasami na palcach, lekko pochylony w prawą stronę, ponieważ przykurcze pod kolanami nie pozwalają mi na całkowite wyprostowanie nóg. Poruszam się wolno, mam problemy z utrzymaniem równowagi. Moja lewa ręka jest całkowicie sprawna, prawą natomiast wykonuję jedynie proste czynności, niewymagające większej precyzji. Do porażenia doszło w czasie porodu. Dwudziestoprocentowy niedowład prawych kończyn, górnej i dolnej, wymagał przede wszystkim operacji przedłużenia ścięgien Achillesa oraz przywodzicieli ud. Wykonano mi je w sanatorium dziecięcym w Busku Zdroju. Dzięki temu mogłem zacząć chodzić. Operacja ręki w ogóle nie wchodziła w rachubę. Mając cztery i pół roku, zacząłem się samodzielnie poruszać.

Jak każde dziecko, marzyłem o wielu zawodach. Bawiąc się "resorakami", chciałem być "samochodziarzem". Później małe plastikowe figurki zwierząt podsunęły mi myśl o zoologii. Po drodze jeszcze marzyłem o malarstwie.

Rodzina przekonywała mnie, że z powodu zdrowia powinienem starać się zdobyć w przyszłości zawód biurowy, niewymagający wiele chodzenia. Dla mnie sytuacja nie była wtedy jeszcze ani trochę wyjątkowa. Podkreślałem natomiast, że zamierzam zajmować się czymś, co będzie wymagało wysiłku raczej intelektualnego.

Niewinne początki

Gdy miałem cztery lata, poznałem Remigiusza, który do dziś jest moim najbliższym przyjacielem. Mieszkał w tym samym domu i szybko okazało się, że pasujemy do siebie idealnie. Z lat przedszkolnych pamiętam, że moje rysunki owadów i pająków słynęły w całej placówce, że bardzo bałem się myszy oraz że po połknięciu kawałka plasteliny ogromnie rozpaczałem. Dzieci wmówiły mi, że umrę, gdy plastelina dostanie się do żołądka. Na szczęście przepowiednie kolegów nie sprawdziły się i rok później, w niepogorszonej kondycji poszedłem do szkoły.

Już od pierwszej klasy dałem się poznać jako przyszły humanista oraz totalne beztalencie matematyczne. Zdarzało się, że silni i nieco niesforni koledzy czasami mnie trochę poobijali, ale mimo wszystko nie było źle.

Zanim zacząłem starać się na dobre ruszać głową, próbowałem rozpocząć karierę piłkarską. Tak, właśnie piłkarską. Już jako siedmiolatek zostałem pierwszym bramkarzem na podwórku.

Bez mojego pojawienia się nie mogły rozpocząć się żadne rozgrywki. To właśnie ja obstawiałem pozycję, za którą większość nie przepadała. Powodzenie zawdzięczałem chyba odwadze - rzucałem się pod nogi rozpędzonych kolegów, nie bacząc na kurz, błoto i kałuże.

Jazdę autobusami i tramwajami rozpocząłem dopiero jako nastolatek, rodzice bowiem bali się o kłopoty podczas wsiadania i wysiadania. Zależało mi głównie na wyprawach do kina. Na pierwszy seans musieliśmy z Remigiuszem uciec, gdyż rodzina nie była przekonana do naszych samodzielnych wycieczek. Brak problemów podczas tej wyprawy był dowodem na moją samodzielność. Odtąd pozwalano mi na jazdę środkami komunikacji miejskiej. Najpierw tylko z kolegą, potem również samodzielnie.

Świadome wybory

Zdecydowałem się zdawać do liceum, choć matematyczka nie wróżyła mi zawrotnej kariery. Miałem prawo do zwolnienia z egzaminów wstępnych, ale z niego nie skorzystałem.

Mimo że w budynku mojej podstawówki rozpoczęło działalność liceum ogólnokształcące, zamierzałem złożyć dokumenty do zupełnie innej placówki. Bardzo pragnąłem zerwać ze starą szkołą i usamodzielnić się m.in. dzięki jeździe autobusami. Jednak skuszony perspektywą nauki w klasie humanistycznej, zdecydowałem się na podjęcie nauki w liceum blisko domu.

Przedmioty ścisłe nadal sprawiały mi problemy. Nauczycielka fizyki namawiała nawet do rezygnacji ze szkoły, lecz ja postawiłem się okoniem. Po trudnych przeprawach otrzymałem promocję do kolejnej klasy.

W liceum nie miałem już czasu na grę w piłkę, całkowicie zawładnęła mną literatura, choć molem książkowym byłem od zawsze. Moi ulubieni autorzy to: Philip K. Dick, Arthur Charles Clarcke, Frank Herbert, Jonathan Carroll, a także Alistair Maclean, Ernest Hemingway oraz James Jones.

Kolejną pasją stała się muzyka. Słuchałem ekstremalnie "ciężkiego i szybkiego" death-metalu, zapuściłem włosy, pojawiałem się na koncertach. Moje zainteresowania skupiały się też na historii, archeologii, etnografii i filozofii. Wreszcie odkryłem psychologię.

Cel osiągnięty

Bardzo trudno było się dostać na studia psychologiczne. Nie udało się za pierwszym razem. Nie zdałem egzaminu z języka angielskiego. Dodam tylko, że zarówno angielskiego, jak i wymaganej na egzaminach wstępnych biologii, musiałem uczyć się sam. W klasie humanistycznej program biologii był znacznie okrojony. W ciągu ostatnich dwóch lat liceum nie mieliśmy również dobrego nauczyciela języka angielskiego. Porażka podczas pierwszych egzaminów nie załamała jednak mojej wiary, że kiedyś zostanę studentem. Solidne korepetycje z angielskiego i jeszcze jeden rok wytrwałej pracy pozwoliły mi w końcu dostać się na studia.

Psychologia interesowała mnie jako wypadkowa humanistyki i biologii. Moja mama jest pielęgniarką, siostra dziennikarką, być może psychologia zrodziła się ze zderzenia tych dwóch zawodów.

Studia ukończyłem z wynikiem dobrym, kilka razy uzyskując średnią 4,5 i prawo do stypendium naukowego. Czasami spotykam się ze zdziwieniem, czy wręcz szokuję jako psycholog. Niewiele sobie z tego robię. Pamiętam wielkie zaskoczenie neurologa na komisji lekarskiej, który widząc mój indeks i legitymację studencką, krzyknął z niedowierzaniem: "Jak Boga kocham, normalne akademickie papiery!".

Po studiach podjąłem pracę w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Zajmowałem się tam diagnozą dysleksji. Pewnego razu pojawił się u mnie dwudziestoparoletni chłopak, opiekun młodszej siostry. Po rozmowie ze mną, przedstawiającym się jako magister psychologii, z niedowierzaniem poszedł do dyrekcji, by upewnić się, czy nie zaszła jakaś pomyłka.

Od zawsze miałem skłonności twórcze i jako psycholog chciałbym zaapelować do wszystkich niepełnosprawnych, którzy mają podobne potrzeby. Nieprawdą jest, że u inwalidów zawsze są one neurotyczne i stanowią wyraz jakieś patologii. Często są po prostu ekspresją uzdolnień i pewnych cech osobowości. Powinno przestać ciążyć nad nami brzemię ciasno pojętego freudyzmu i koncepcji kompensacji kompleksu niższości Alfreda Adlera. Uważam, że te teorie są błędne. Każdego stać na sukces, jeśli tylko odpowiednio mocno się postara i nie straci wiary we własne możliwości.

Autor jest psychologiem, pracuje w jednej z łódzkich poradni.

"Integracja", nr 06/2002, str. 38 - 39.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas