Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Kumple z kursu

20.10.2010
Autor: Dominika Trębacz, PIMOT

Na kursie mówiliśmy na niego: „Rudy”. Taki spokojny, młody chłopak, bez widocznej niepełnosprawności. Siedział cicho, trochę przysypiał, wyglądał na nieco zblazowanego. Kiedy spytałam: "A Tobie to co właściwie jest? Masz porażenie?", odpowiedział: "Taaa, prądem mnie poraziło".  Czym tylko umocnił swój mało poważny wizerunek.

Rudy żartował także, kiedy zabrałam się z nim autem podczas jednej z jazd. Pomyślałam wtedy: beztroski facet, na pewno prawo jazdy robi, żeby popisać się przed kolegami albo po prostu, jak każdy młody mężczyzna, by kupić auto i czuć się panem szos.

Rudy
- Nie podejmuj żadnych kroków, póki nie będziesz w stu procentach pewien celu!  -  tego nauczyli mnie rodzice i tego trzymam się w życiu. W każdej sferze. Zrobienie prawa jazdy było takim moim kolejnym życiowym celem. Kiedy zdałem egzamin, a udało mi się za drugim podejściem, odczułem taką satysfakcję i radość, jakich nie da się opisać. To tak, jakbyś pragnął czegoś, co dla niektórych osób jest nieosiągalne, a tobie udaje się to zdobyć. Ja wierzę, że jak się czegoś bardzo pragnie, to uda się to osiągnąć. Kiedyś powiedziałem sobie: - Gdy będę gotów, pójdę na kurs i zrobię prawko. I tak się stało.

Chciałem też pokazać innym, że osoba z niepełnosprawnością może jeździć. Nie, nie chodziło o szpan, bo mnie nie zależy na pokazaniu się w tym sensie. Moją zasadą jest jeździć dobrze i bezpiecznie, i przełamywać właśnie ten mit dotyczący niepełnosprawnych kierowców. Nadal niestety funkcjonuje przekonanie, że ludzie, widząc osobę niepełnosprawną za kółkiem, myślą, że należy się jej obawiać. Ale ja znam ludzi  z niepełnosprawnością, którzy prowadzą samochód o wiele lepiej od ludzi zdrowych. My wiemy, czym pachnie niepełnosprawność, i nie chcemy komuś tego fundować. 

W moim przypadku niepełnosprawność nie jest bardzo widoczna, mam niedowład prawej ręki, ale przecież razem z nami w szkole jazdy były osoby bez kończyn, czy z problemami w poruszaniu się  i one też sobie jakoś radziły.

Od razu po zdaniu prawa jazdy kupiłem samochód. Renault Clio. Na samochód odkładałem przez rok z napraw sprzętu komputerowego i innych informatycznych rzeczy. Tak mam, że jak sobie coś zaplanuję, to robię wszystko, by zrealizować ten cel.


Fot. Piotr Stasiak, PIMOT

Marzę, że uda mi się zrealizować kolejny. Chciałbym założyć przedszkole. Kocham dzieci. Studiuję pedagogikę. Kiedy koledzy ze studiów wybierali specjalizację z resocjalizacji, wiedziałem, że to nie dla mnie. Nie mógłbym pomagać ludziom, którzy na przykład mogli w swoim życiu skrzywdzić dziecko.
 
Izka 
Iza była najlepsza na kursie. W ogóle wydaje się bardziej dorosła od rówieśników. Może to przez ten głos – niski, ciekawy, intrygujący. W połączeniu z jej drobną sylwetką (Izka ma łamliwość kości i jest osobą niskiego wzrostu), głos staje się jej orężem.

Głos oddziedziczyła po mamie, która cierpi na tę samą chorobę. Mama od lat jeździ samochodem. Zachęcała ją:  - Jedź do Warszawy i koniecznie zrób prawo jazdy!

-Nie powiem, że się nie bałam wyprawy do stolicy. Mieszkam w małej miejscowości pod Oświęcimiem i taki wyjazd był dla mnie wyzwaniem. Nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam na tak długo z domu. Ale z drugiej strony mam w sobie ogromną potrzebę poznawania nowych ludzi. Chciałabym móc spotykać się z rówieśnikami, chodzić na imprezy. Dotąd było to trudne. Przez ograniczony transport, schody w szkole, których pokonanie wymagałoby codziennego proszenia kogoś, żeby mnie wniósł, i przez inne bariery, zdecydowałam się na nauczanie indywidualne, w domu. To się niestety wiąże z tym, że swoich kolegów z klasy spotykam tylko na zakończeniu i rozpoczęciu roku. Wtedy patrzą na mnie jak na obcą osobę. Teraz jestem w klasie maturalnej i to ostatni rok z możliwością nauczania indywidualnego. To też taki czas, żeby coś zmienić w swoim życiu.

W Warszawie Izka zamieszkała u Gochy. Gocha też ma łamliwość kości. I jeździ samochodem.
Któregoś dnia Gocha uruchomiła auto, Iza zapakowała się na drugie siedzenie i we trzy ruszyłyśmy w miasto. – A to pani córki? - spytał przechodzień, kiedy szłyśmy jedną z najbardziej znanych warszawskich ulic. -  Oczywiście, chociaż od tej jestem starsza siedem lat, a ta druga jest ode mnie starsza o rok… Ale w przyrodzie dzieją się różne rzeczy – odparłam z pełną powagą w głosie.

Przechodzień chyba nie wyczuł ironii. Zrozumiałam wtedy bardzo dobitnie, że osoby niskiego wzrostu muszą na każdym kroku udowadniać swoją dorosłość i jaką wielką szansą na przełamywanie barier w społeczeństwie jest uzyskanie przez nie samodzielności, mobilności. Przecież taka mierząca niespełna metr osóbka prowadząca samochód, nie może nie zostać niezauważona i  musi budzić szacunek choćby w oczach mijających ją kierowców, czy przechodniów. W zasadzie tym, że sama siedzi za kółkiem i ktoś ten fakt zarejestruje, może zmienić więcej w ludzkim myśleniu na temat niepełnosprawności niż kosztowne kampanie społeczne.


Fot. Piotr Stasiak, PIMOT

Spacerowałyśmy po Warszawie, gadałyśmy o życiu i wybrałyśmy się na przechadzkę Krakowskim Przedmieściem - osławioną architektoniczną zmorą dla osób na wózkach. Wieczór był niezwykły. Ciepły. Na ulice Warszawy wyległy tłumy ludzi. Uśmiechali się do nas. Zagadywali dziewczyny. Izka promieniała. –  Podoba mi się Warszawa. Tu ludzie są przyjaźni, otwarci – mówiła. Chłonęła każdy ułamek warszawskiego, spacerowego klimatu. 

Być może to był mój błąd, niedopatrzenie. Na moment odwróciłam wzrok, a po chwili spostrzegłam Izkę leżącą pod kołami swojego wózka. Jakiś obcokrajowiec próbował ją podnieść. Nie chciała. Dźwignęłam jej kruche ciało.
- Obawiam się, że gwóźdź mógł mi się przesunąć – powiedziała bardzo poważnym tonem.
Izka gładziła kolano w miejscu, gdzie ma powkręcane śruby. Dzięki nim kości nie łamią się tak łatwo. 
- Być może będę musiała wracać do domu i jak najszybciej poddać się operacji w Krakowie. Mama się przejmie. I prawko trafił szlag! – w dwóch zdaniach zarysowała powagę sytuacji.

Pojechałyśmy do szpitala na Solcu. Była północ, a my – trzy dziewczyny, jedna pełnosprawna blondyna bez prawa jazdy, jedna niziutka blondyna, która to prawo jazdy chce mieć, i jedna brunetka, która prawo jazdy już ma i jeździ po Warszawie, nie bojąc się piratów drogowych, panów w wielkich samochodach, ludzi, którzy uśmiechają się na jej widok, ludzi, którzy potrafią też wyjść na pasach ze swojego samochodu i walić pięścią w dach jej fiacika.

Na Solcu przyjęli nas ospale. Najpierw było prześwietlenie, a potem bratanie się w poczekalni z ludźmi, którzy tam trafili. Bo to jakiś młody chłopak przebił sobie pachwinę, jadąc na rowerze i teraz śmiał się, jak dziwnie wyglądają jego spodenki zakrwawione w wiadomymi miejscu. Potem jakiś facet ze złamaną ręką opowiadał jak go napadli na Centralnym i na pożegnanie podawał nam tę rękę, już wielką i spuchniętą.

Kiedy Izka zniknęła za drzwiami gabinetu zabiegowego, zamarłam. Czy tu, w szpitalu na Solcu ma się skończyć jej przygoda z prawem jazdy? To nie byłoby sprawiedliwe. Pokonała długą drogę, zarówno w czystym geograficznym sensie, jak i w tym mentalnym, a taki banał, mała wywrotka podczas spaceru ma przekreślić jej marzenie?

Kiedy wyszła, była blada, ale oczy mówiły: "Jest OK". Poczułam ulgę.  – Kolano tylko obite – zakomunikowała z wielką powagą.

A potem wróciłyśmy do domu Gochy. Za kilka dni Izka zdała teorię i praktykę, za pierwszym podejściem, bez stresu. – Bo ta dziewczyna albo została spłodzona w samochodzie, albo się w tym samochodzie urodziła. Innej możliwości nie ma – powiedział nasz wspólny instruktor nauki jazdy.

Renata
Renata to postać, obok której nie można przejść obojętnie. Na kursie przyciągała uwagę. Po pierwsze -  była co najmniej dwa razy starsza od pozostałych uczestników. Po drugie -  zawsze chciała dokładnie wiedzieć, co, jak i dlaczego. Po trzecie - głośno artykułowała niezrozumienie. Po czwarte - komunikowała też, że pora zrobić przerwę na papierosa.
- Ale choćbym miała nie jeść i nie palić, wykupiłabym sobie dodatkowe lekcje – mówiła.

- Zaczęło się od tego, że z dnia na dzień stałam się opiekunką niepełnosprawnego brata. Brat wskutek choroby ma niedowład kończyn. Jest po rozwodzie, a ponieważ i ja nie mam rodziny musiałam się nim zająć. Kiedy brat trafił na rehabilitację do centrum medycznego w Konstancinie, pierwszy raz spotkałam się  z nauką jazdy dla osób niepełnosprawnych. Ponieważ brat przed chorobą był kierowcą zawodowym, wpadłam na diabelski pomysł, że może nadal mógłby prowadzić samochód i że to na pewno ułatwiłoby nam życie. Poza tym, chciałam brata ratować, chciałam go usprawnić. Byliśmy zawsze ze sobą związani niemal jak matka z dzieckiem, bo jestem od niego siedem lat starsza i zawsze miałam takie uczucie, jakby łączyła nas pępowina. Dostrzegłam, że szansą dla niego może być właśnie prawo jazdy. Wykupiłam mu kilka lekcji. Ale on nie chciał tego kontynuować, nie chciał z tego skorzystać.

zdjęcie samochodu
Fot. Piotr Stasiak, PIMOT

Sytuacja związana z odwiedzaniem go w szpitalach, z transportem uświadomiła mi, jak ciężko jest żyć z osobą niepełnosprawną i że to ja powinnam zrobić prawo jazdy. Tylko że za tym poszły też inne myśli:  czy osoba w wieku sześćdziesięciu lat może marzyć o takich rzeczach? To w ogóle nie wypada! Nawet jakby kurs był za darmo, to chyba wstyd się podejmować? Wtedy pan Artur Paczkowski, pracujący wówczas w Konstancinie, a teraz prowadzący Szkołę Nauki Jazdy w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji wytłumaczył mi, że nie powinnam myśleć w ten sposób i że on szkolił kobiety jeszcze starsze ode mnie.
Ja nie miałam w rodzinie - prócz brata – kogoś, kto by prowadził auto, nie miałam nawet sposobności, by przymierzyć się do fotela kierowcy. Dopiero na kursie pierwszy raz usiadłam w tym fotelu. Wprawdzie jeszcze w latach 70., potem 90. w mojej pracy były organizowane kursy nauki jazdy, ale byłam przekonana, że z pielęgniarskiej pensji nigdy nie będzie mnie stać na samochód.

Pomysł ze zrobieniem prawa jazdy pojawił się w momencie, kiedy zmarła moja mama. Sytuacja z bratem nieco się ustabilizowała, ale ja zaczęłam się bać tej swojej głębokiej starości. Był to pomysł, w którym brat mnie nie wspierał, a który chciałam zrealizować dla wygody swojego i naszego wspólnego życia, ale przede wszystkim dla własnej przyjemności, frajdy, wielkiej przygody.

Przed pierwszą lekcją w samochodzie bałam się panicznie. Poprosiłam instruktora, byśmy te pierwsze godziny posiedzieli bez zapalania silnika, co najwyżej mogę tak lekko pojechać - do przodu i do tyłu. Przypięto mnie pasem, bo sama nie umiałam tego zrobić.
A potem był już ten moment, kiedy poczułam się kierowcą, i wielka euforia po naciśnięciu pedału gazu - cudowne uczucie! Chwila przyciśnięcia pedału gazu, to było coś tak pięknego, czego w swoim życiu doznałam może trzy razy. Pamiętam chwilę, gdy pan Radek – mój instruktor nauki jazdy, powiedział że wyjeżdżamy na miasto. Zanim dojechałam do szlabanu odgradzającego wjazd na teren PIMOT, myślałam sobie, że jeśli on nawet powie, że zawracamy, że na tym kończymy jazdę na dziś, ja nie odpuszczę, ja upomnę się, zażądam, bo przecież to są moje godziny i on jest moim instruktorem, i muszę jechać dalej! Na szczęście nie było takiej potrzeby. Pojechaliśmy.

Mogę powiedzieć, że pod wpływem nauki jazdy czuję się inną osobą. Wcześniej moje życie było nijakie: tylko dom i opieka nad bratem, który swoją postawą nie ułatwia mi zadania. Całe życie byłam wolna, swobodna, nie musiałam się nikim zajmować, dla nikogo poświęcać. Wykonywałam pracę, którą lubiłam, a kiedy chciałam, wsiadałam w pociąg i jechałam w Polskę. Ostatnio poczułam się zniewolona, uwiązana niedołężnością brata, swoją starością, coraz większymi problemami ze zdrowiem. Czarno widziałam przyszłość, nie mogłam na nikogo liczyć, nie mając swojej rodziny, dzieci. Nie bardzo widziałam sens swojego życia. Ale na kursie nauki jazdy, jakby ubyło mi co najmniej pięćdziesiąt lat. Po jazdach odczuwałam wielką przyjemność, przeżywałam te lekcje, nawet w nocy: śniło mi się, jak prowadzę samochód.
 


Rudy krótko po zdobyciu prawa jazdy wjechał w drzewo. Nic mu się nie stało, ale samochód trzeba było naprawiać. Twierdzi, że chciał uniknąć wypadku, że nie miał wyboru, kiedy na ulicę przy trasie wbiegło dziecko, któremu uciekła piłka. - Dobrze, że jechałem wolno. Staram się przestrzegać zasad. Nie wyobrażam też sobie, że mógłbym zranić dziecko – mówi.

Izka: - Kiedy jadę samochodem czuję się szczęśliwa i niezależna. To daje mi wielką frajdę, możliwość rozładowania stresu. Teraz jeżdżę autem do szkoły na dodatkowe zajęcia z matematyki i angielskiego. Mam taki układ z panią woźną, że puszczam jej sygnał, jak podjeżdżam, a ona już organizuje jak mnie tu przetransportować do szkoły. Cieszę się, że mogę się dokształcać, dodatkowe zajęcia z matmy bardzo mi się przydadzą. Chcę studiować informatykę. Kiedyś brałam pod uwagę tylko możliwość studiowania w Krakowie, do którego mam najbliżej z domu. Teraz coraz poważniej myślę o studiach w Warszawie.

Renata czeka na kolejne podejście do praktycznego egzaminu na prawo jazdy. Nawołuje wszystkich znajomych na Naszej Klasie, żeby trzymali za nią kciuki.
- Potrzebuję tylko dwóch lat. Tak sobie wymarzyłam: choćby dwa lata mieć prawo jazdy i pożyć tylko dla siebie, mając samochód, nie być uzależnioną czasowo od pociągu. Chociaż dwa lata, żeby uprzyjemnić sobie życie. Że jak mnie najdzie natchnienie w nocy, to rano wezmę piżamę, pieniądze i pojadę, gdzie tylko będę chciała.


Rudy, Izka i Renata zdobyli prawo jazdy dzięki kursom w Ośrodku Szkolenia Kierowców w Przemysłowym Instytucie Motoryzacji (PIMOT).

Komentarz

  • niepełnosprawny w samochodzie
    goska
    29.10.2010, 16:41
    Jestem w trakcie robienia prawa jazdy juz po 1nie udanym egzaminie choc wczesniej myslałam że sie do tego nie nadaje co raz bardziej zaczynam myślec o poprawce.Ale nie moge pogodzic sie z sytuacją ze od osób niepełnosprawnych jest pobierana opłata za wyporzyczenie na czas egzaminu samochodu by zdawał na aucie którym sie uczył wydaje mi sie że jest to totalna dyskryminacja i mam nadzieje że czasem sie to zmieni bo osoby sprawne nie płacą i gdzie to równouprawnienia.

Dodaj odpowiedź na komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin
Prawy panel

Wspierają nas