Stanisław Zasada ''Trzy życia za jedno''
Laureat Konkursu Dziennikarskiego "Oczy Otwarte" 2003
Autor: Stanisław Zasada
Tytuł: "Trzy życia za jedno"
Redakcja: Przewodnik Katolicki
Trzy życia za jedno
Dzięki rodzicom Marcina, którzy oddali narządy swojego umierającego syna na przeszczep, trzy inne osoby wróciły do zdrowia
Jak mama Marcina powiedziała mi, jaki to był dobry chłopak, to myślałam, że mi serce pęknie - opowiada mama Ani
Telefon wyrwał Gabrielę Ropelę z Kartuz pod Gdańskiem z głębokiego snu. Było po północy, z
piątego na szóstego marca tego roku. Pani Gabriela szybko obudziła córkę: - Wstawaj, Aniu! Jest dla
ciebie nerka.
Kilka godzin wcześniej w odległym o trzysta kilometrów Poznaniu umarł Marcin.
- To jemu zawdzięczam zdrowie i to, że teraz mogę cieszyć się życiem - mówi Ania.
Doom, czyli przeznaczenie
W tamten piątek, pierwszego marca, czwarty rok budowy i eksploatacji autostrad Politechniki
Poznańskiej zdawał ostatni egzamin w zimowej sesji. Marcin Kozaryn, wysoki, dobrze zbudowany
dwudziestodwulatek, razem z kolegami postanowił uczcić udane zakończenie siódmego semestru.
- Najpierw poszliśmy w kilkanaście osób na piwo do jakiegoś pubu na Starówce - wspomina Marcin
Brzostowski, jeden z przyjaciół Kozaryna. - Potem umówiliśmy się na wieczór w domu Marcina - dodaje
Brzostowski.
Kozaryn miał mieszkanie przy Słowackiego na poznańskich Jeżycach. Brzostowski mieszka na sąsiedniej
ulicy. Poszedł do niego razem ze swoją dziewczyną. Było z dziesięć osób. Każdy przyniósł z sobą
piwo. Kiedy wypili, część poszła na Święty Marcin do "Dooma". - Wpadaliśmy czasem do tego
pubu - mówi Brzostowski. - Po angielsku nazywa się przeznaczenie.
Brzostowski pamięta, że koło północy wyszedł z dziewczyną do domu. Wtedy widział Marcina Kozaryna
po raz ostatni.
Czwórka z kolokwium
Ania jest wysoką, szczupłą szatynką. Ma niebieskie oczy. Od kilku miesięcy studiuje historię na
Uniwersytecie Gdańskim. Niedawno zaliczyła na czwórkę kolokwium z dziejów starożytnej Babilonii. W
wolnych chwilach lubi czytać i wychodzić na spacer z Oskarem (tak wabi się jej wyżeł niemiecki). -
Jest brązowy w białe łatki - opisuje go Ania.
Była chora od dziecka, ale na dobre zachorowała jesienią zeszłego roku. Chodziła wtedy do
maturalnej klasy. - Wiedziałam, że prędzej czy później musi się to stać - opowiada dziewczyna. - W
naszej rodzinie to dziedziczne. Siostra mojej mamy zmarła na nerki w młodym wieku.
W listopadzie zaczęły się uciążliwe dializy. Co wieczór musiała podłączać się na dwanaście godzin
do specjalnej aparatury. - I tak mieliśmy szczęście, że udało nam się załatwić urządzenie do
dializowania do domu - mówi Ania. - Niektórzy muszą chodzić do szpitala.
Kilka lat temu dializę przechodził jej starszy brat. Po roku doczekał się przeszczepu. - Nie
przypuszczałam, że ja doczekam się szybciej - mówi Ania.
Dzwoń pod 112
Ze "Studia Jack" (teraz lokal nazywa się inaczej), wielkiej dyskoteki na Działyńskich,
do urzędu miasta na Libelta, gdzie Marcin stracił przytomność, jest około dwustu kroków. To stamtąd
zabrała go karetka. Było około wpół do czwartej nad ranem w sobotę, drugiego marca.
Do "Jacka" pojechali we czwórkę prosto z "Dooma". Oprócz Marcina i Bartosza
Wita było jeszcze dwóch kolegów z roku. - Ale oni wyszli wcześniej, a ja z Kozą zostałem - tak
Bartosz nazywał Marcina.
Pamięta, że kiedy koło trzeciej wychodzili z dyskoteki, Marcin zabrał ze sobą szklankę z niedopitym
piwem i chciał zostawić ją w szatni. Bramkarz zwrócił mu uwagę. Doszło do słownej utarczki.
To, co się stało potem, Wit zapamiętał tak: - Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, wyszedł za nami jakiś
chłopak. Krzyknął za Marcinem: coś ty taki cwaniak! Chciałem to załagodzić, ale on się zamachnął na
mnie. Trafił mnie w plecy, bo się uchyliłem. Wtedy zobaczyłem, jak zaczął się szarpać z Marcinem.
Potem nagle odskoczył i uciekł. Widziałem, że Koza jest skaleczony, ale myślałem, że to nic
poważnego.
Bartosz ruszył z Marcinem w stronę Libelta. - Uszliśmy sporo kroków, kiedy Koza powiedział mi: nie
dam rady, dzwoń pod 112 (alarmowy numer z telefonu komórkowego) - wspomina Wit. Kiedy doszli do
urzędu, ułożył słabnącego kolegę na chodniku i pobiegł po pogotowie.
Zajście widział pilnujący urzędu strażnik miejski. To on wezwał karetkę.
Nigdy tego nie zapomnę
- Ja dowiedziałem się pierwszy - wspomina tamtą feralną sobotę z początku marca Jan Kozaryn,
ojciec Marcina. - Była czwarta nad ranem, jak zadzwonił telefon.
Do domu Kozarynów w Kowanówku koło Obornik Wielkopolskich dzwonił Grzegorz, kolega ich syna z tego
samego roku. - Powiedział, że Marcin został ugodzony nożem w szyję i ma operację - opowiada Jan
Kozaryn. Kiedy rozmawiamy, szklą mu się oczy.
Kozaryn zbudził żonę, wsiedli w samochód i popędzili do Poznania. W szpitalu na Długiej byli przed
piątą. Trwała jeszcze operacja. Kiedy się skończyła, zobaczyli syna.
Irena Kozaryn: - Nigdy nie zapomnę tego smutnego wzroku i łzy, która poleciała mu po policzku.
Z godziny na godzinę stan zdrowia Marcina pogarszał się. - Kiedy w południe zobaczyliśmy na
tomografie, że jego mózg obumiera, wiedzieliśmy, że nie ma już ratunku - mówi cicho Jan Kozaryn. -
Stracił za dużo krwi.
Monika powiedziała: zgódźmy się
Marcin umierał cztery dni.
Te cztery koszmarne dni Kozarynowie spędzili przy łóżku syna. W poniedziałek, na dzień przed
śmiercią, podszedł do nich jakiś lekarz i zapytał, czy nie zgodziliby się oddać organów swego syna
na przeszczep.
- To był dla nas szok - mówi Irena Kozaryn. - Ta propozycja w takim momencie.
Nie wiedzieli, co mają zrobić. Lekarz nie nagabywał ich. Powiedział tylko, że jeśli się zgodzą,
kilka innych osób będzie żyło. Pytali księdza. Odpowiedział im, że sami muszą zdecydować.
- Boże, człowiek podchodził do tego Marcinka, głaskał go, całował - opowiada Irena Kozaryn. - I nie
wiedział, czy ma się zgodzić.
Jan Kozaryn mówi, że był bardziej zdecydowany: - Tłumaczyłem sobie: pójdzie do tego grobu i co? A
tak może kogoś jeszcze uratuje.
Była z nimi Monika, ich piętnastoletnia córka. - Zgódźmy się - zaczęła namawiać rodziców przez łzy.
We wtorek w południe wyrazili zgodę. Po południu Marcin zmarł. Cztery dni później pochowali go na
cmentarzu w Obornikach.
Papież: to gest heroiczny
Z ogłoszonego dziesięć lat temu "Katechizmu Kościoła Katolickiego": "Przeszczep
narządów jest moralnie nie do przyjęcia, jeśli dawca lub osoby uprawnione nie udzieliły na niego
wyraźnej zgody. Jest on natomiast zgodny z prawem moralnym i może zasługiwać na uznanie, jeśli
zagrożenia i ryzyko fizyczne i psychiczne ponoszone przez dawcę są proporcjonalne do pożądanego
dobra u biorcy".
Trzy lata później w encyklice "Evangelium vitae" Jan Paweł II napisał: "na szczególne uznanie
zasługuje oddawanie organów, zgodnie z wymogami etyki, w celu ratowania zdrowia, a nawet życia
chorym, pozbawionym niekiedy wszelkiej nadziei". Kilkanaście linijek wcześniej Papież nazwał
oddawanie organów "gestem heroicznym".
- Bo to jest gest heroiczny - mówi chrystusowiec ksiądz profesor Paweł Bortkiewicz, dziekan
Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Dlatego istnieje duża potrzeba
edukacji, żeby zachęcać ludzi do takich gestów - dodaje ksiądz profesor, który z wykształcenia jest
teologiem moralistą.
Ale ksiądz Bortkiewicz rozumie też obawy ludzi, którzy wahają się jeszcze za życia zadeklarować
oddanie swoich organów po śmierci. - Wiadomo, że więcej jest oczekujących na przeszczep niż dawców.
Dlatego niektórzy mogą zadawać sobie pytanie: jeśli zapiszę swoje narządy, to jak zostanę
potraktowany w szpitalu, kiedy trafię tam jako pacjent?
Ksiądz dziekan z podziwem mówi o ludziach, którzy godzą się oddać organy kogoś bliskiego, kto uległ
akurat tragicznemu wypadkowi i nie ma dla niego ratunku. Ale rozumie też sytuacje, kiedy rodzina
nie godzi się na to.
- Trzeba uszanować wolę tych, którzy traktują bliską osobę jako integralną całość. Dla nich
pobranie serca lub rogówki narusza wtedy tę całość, bo ta osoba nie jest to dla nich tylko zespołem
organów - mówi ksiądz profesor. - Taka postawa nie jest wcale wynikiem egoizmu. W takiej sytuacji
musimy po prostu uszanować czyjeś cierpienie.
Pierwszy raz zdrowa
Kiedy Ania wybudziła się po operacji, przy jej łóżku siedziała mama. Odetchnęła, że wszystko się
udało.
- Po powrocie ze szpitala jeszcze więcej zaczęłam się uczyć, bo jakby nowy duch we mnie wstąpił i
czułam, że mam więcej energii - opowiada dziś. Maturę zdała ze średnią cztery. Była szczęśliwa.
Potem dostała się na studia.
Niedawno robiła badania i wyszły dobre wyniki. - Ja pierwszy raz w życiu jestem zdrowa - cieszy się
dziewczyna.
Kiedy wtedy w marcu leżała po operacji w poznańskim szpitalu, nie wiedziała jeszcze, że dwadzieścia
kilometrów stąd, rodzice Marcina przygotowują się do pogrzebu syna.
Ksiądz też człowiek
- To było dla mnie bardzo ciężkie przeżycie - mówi o pogrzebie Marcina ksiądz Janusz
Grześkowiak. Jest proboszczem parafii Wszystkich Świętych w Poznaniu. Marcina i jego rodziców
poznał pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy był wikariuszem u świętego Józefa w Obornikach. Do
parafii tej należą mieszkańcy Kowanówka.
- Uczyłem Marcina religii w liceum - wspomina ksiądz Janusz. - Pamiętam, że to była bardzo dobra
klasa. Przed maturą pojechaliśmy razem do Częstochowy.
Trzy lata temu ksiądz Janusz został proboszczem w Poznaniu. Wiedział, że Marcin studiuje na
politechnice. - Ale kontaktu z nim nie miałem - mówi.
Aż do poniedziałku, czwartego marca, kiedy odebrał telefon od dziewczyny Marcina. Też uczył ją
religii w obornickim ogólniaku. Teraz dzwoniła z płaczem, że chłopak jest w krytycznym stanie.
Poszedł do szpitala. - Rodzice Marcina poprosili mnie, że bym pomodlił się za niego i udzielił mu
sakramentu namaszczenia - wspomina ksiądz.
Irena Kozaryn dobrze pamięta tamtą wizytę księdza. Mówi: - Powiedziałam wtedy, że dla Marcina nie
ma już ratunku. I zapytałam, czy mamy z mężem zgodzić się na oddanie jego organów na
przeszczep.
- Jeśli oddacie cząstkę swego dziecka dla ratowania drugiego człowieka, to będzie to wyrazem
heroicznej miłości do Boga i człowieka. Ale to wasz syn. Wy musicie podjąć decyzję - powiedział im.
Dwa dni później dowiedział się, że Marcin nie żyje. Kozarynowie prosili go, żeby chował ich syna. -
To był dla mnie bardzo ciężki pogrzeb - przyznaje. - Bo co w takiej chwili można powiedzieć?
Pamięta, że wszyscy płakali. On też. - Ludzie czasem myślą, że księża są ponad tym wszystkim. Ale
my też jesteśmy ludźmi i odczuwamy tak, jak każdy. Na pogrzebie myślałem sobie, co czuliby moi
rodzice, gdyby mnie stało się coś złego.
O śmierci Marcina i decyzji jego rodziców opowiedział na drugi dzień w kazaniu w swoim parafialnym
kościele. Kiedy skończył mówić, w świątyni zapanowała długa cisza.
Czas goi rany
Marcin Brzostowski zapamiętał z pogrzebu tłum ludzi i morze kwiatów. - Pewnie dlatego, że był
taki młody, aż tylu przyszło go pożegnać - wspomina. - Nawet trumny nie widziałem.
Dziewięć miesięcy od tamtych wydarzeń siedzimy w jednym z poznańskich pubów. Jest dżdżysty,
nieprzyjemny grudniowy wieczór. - Wcześniej bym się z panem nie spotkał - mówi szczerze. - Ale czas
goi rany.
Dwa tygodnie po pogrzebie Brzostowski szedł w czarnym marszu przeciwko przemocy. Kilkuset młodych
ludzi, głównie studentów, przeszło w milczeniu ze Starego Rynku pod gmach Politechniki. Na przodzie
nieśli wielki czarny transparent. Białymi literami wypisali na nim: "Studenci przeciwko
przemocy". Brzostowski nie chciał wtedy rozmawiać z dziennikarzami. - To było zbyt świeże.
Teraz, kiedy przejeżdża samochodem ulicą Słowackiego pod oknami Marcina, za każdym razem przypomina
mu się nieżyjący kolega. Najczęściej widzi go uśmiechniętego. - Marcin był zawsze wesoły. Nie
pamiętam, żebym kiedykolwiek widział go zmartwionego - mówi Brzostowski.
Bartosz Wit też był na pogrzebie i na marszu. Mówi, że bardzo mu brakuje Marcina. Parę razy złapał
się na tym, że zaczął wypatrywać go w grupie palaczy przed budynkiem politechniki. - Bo Marcin
lubił palić i czasem też tam stał - opowiada Bartosz.
Wie, że rodzice Marcina mają do niego żal o to, że tak mało szczegółów zapamietał z tamtej
tragicznej nocy. - Rozumiem ich ból - mówi Bartosz Wit. - Ale mi też zależy na złapaniu mordercy.
Przecież Koza był moim przyjacielem.
Życie się nie skończyło
"Zdaję sobie sprawę z tego, że nic nie jest w stanie zmniejszyć bólu po utracie Syna. Pozostaje jednak świadomość, że dzięki Niemu mogły zostać uratowane inne istnienia ludzkie" - napisał w połowie marca do Kozarynów Wojciech Czapiewski, koordynator Oddziału Transplantologii w Szpitalu Wojewódzkim w Poznaniu.
W krótkim liście poinformował ich, że pobrane od Marcina nerki przeszczepiono 38-letniemu
mężczyźnie z Wielunia i 19-letniej kobiecie z Gdańska (w tamtejszym szpitalu Ania była
zarejestrowana), a serce otrzymał 50-letni mężczyzna z Krakowa.
To Czapiewski przyszedł wtedy do nich do szpitala i zapytał, czy nie zgodziliby się oddać narządów
Marcina na przeszczep.
Czapiewski, brodaty mężczyzna o ciepłym głosie, często odbywa takie rozmowy. Tłumaczy, że zgodnie z
obowiązującym w Polsce prawem, lekarze nie muszą pytać nikogo o zgodę na pobranie narządów od
zmarłej osoby, jeżeli za życia wyraźnie ona sobie tego nie zastrzegła. - Taki brak zakazu
traktujemy jako domniemaną zgodę - mówi lekarz. - Ale w praktyce rozmawiamy z rodziną i jeżeli ktoś
nie życzy sobie oddania narządów bliskiej osoby, to szanujemy to.
Spotkanie z Kozarynami Czapiewski zapamiętał dobrze. - To była bardzo trudna rozmowa - nie ukrywa.
- Mieli dużo obaw, czy się zgodzić. Próbowałem im tłumaczyć delikatnie, że jeżeli się zgodzą, to
będzie to znaczyło, że życie ich syna nie skończyło się w momencie ugodzenia nożem.
Po chwili: - To wielka rzecz, że to zrozumieli.
Gdzie zapalić znicz
Osiemnastego października w "Super Expressie" ukazał się artykuł o przeszczepach.
Dziennikarz, zbierając materiał, dotarł do rodziców Kozaryna i napisał o ich decyzji.
Gabriela Ropela nie czyta "Super Expressu". O publikacji powiedziała jej koleżanka. -
Kiedy przeczytałam, że nerkę przeszczepiono studentce z Gdańska, od razu pomyślałam, że chodzi o
moją Anię - opowiada pani Gabriela.
Jeszcze tego samego wieczoru zadzwoniła na biuro numerów i dostała telefon do Kowanówka. Kiedy
wybierała numer do Kozarynów, nie miała jednak sto procent pewności, czy to oni są rodzicami dawcy
nerki dla jej córki.
Telefon odebrała Irena Kozaryn. Kobiecy głos pod drugiej stronie zapytał ją, czy straciła syna w
tragicznym wypadku. - To ja jestem mamą Ani, która dostała nerkę od Marcina - pani Gabriela
przypomina sobie, że ze wzruszenia ledwo dokończyła zdanie.
Irena Kozaryn: - Obie płakałyśmy.
Rozmawiały prawie godzinę. - Jak mama Marcina opowiedziała mi, jaki to był dobry chłopak, to
myślałam, że mi serce z bólu pęknie - Gabriela Ropela tłumi łzy.
Przed Wszystkimi Świętymi nie mogła odżałować, że nie może być na grobie Marcina, "bo to tak daleko
od nas". Zastanawiała się, gdzie ma zapalić mu znicz. Wpadła na pomysł, że najlepiej pod wielkim
krzyżem, jaki stoi na środku cmentarza w Kartuzach.
Ania co wieczór modli się za Marcina. Zrobiła sobie duże zdjęcie portretowe. Wysłała je na Święta
razem z życzeniami jego rodzicom do Kowanówka.
Większego bólu nie ma
- Wszystko mi go przypomina - mówi Irena Kozaryn. - Kroję makaron i myślę, jak robiłam obiady
kiedy Marcin miał przyjechać do domu. Prasuję i myślę, jak szykowałam go do odjazdów do Poznania.
W pokoju, w którym rozmawiamy, pełno zdjęć Marcina. Na jednym ze swoją dziewczyną, na drugim z
ojcem. Na innych z rodzicami i siostrą podczas zagranicznych wyjazdów. Marcin na każdym zdjęciu
uśmiechnięty.
Irena Kozaryn: - To wbrew naturze, żeby rodzice chowali swoje dzieci. Nie ma większego bólu.
Jan Kozaryn: - Do końca życia się z tego nie otrząśniemy.
Pani Irena przyznaje, że czasem miała żal do syna, że poszedł wtedy na tę dyskotekę. - Ale przecież
wszystko jest dla ludzi - mówi. Nie może zrozumieć, jak ktoś może komuś odebrać życie. - Marcin tak
cieszył się życiem. Mówił, że czuje się taki szczęśliwy - płacze.
Kozarynowie chcieliby, żeby morderca ich syna został wykryty. Dwa razy wyznaczyli nagrodę za pomoc
w ujęciu sprawcy. Ostatnio wynajęli prywatnych detektywów. - Należy nam się prawda - mówią.
Decyzji o zgodzie na przeszczep nie żałują. Cieszą się, że zadzwoniła do nich mama Ani. Chcą się z
nimi spotkać.
Pozostałe osoby, którym przeszczepiono organy od Marcina, nie odezwały się. Ale nie mają do nich
żalu. - Nie oczekujemy na żadne podziękowania - mówi Irena Kozaryn. Po chwili próbuje zgadywać: -
Może nie kontaktują się z nami, bo boją się, że sprawią nam dodatkowy ból?
Imię i nazwisko Bartosza Wita na jego prośbę zostało zmienione.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz