Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Nie boję się mocnych ludzi - rozmowa ze Sławomirem Piechotą

09.12.2004

Czy walczył Pan o tytuł "Człowieka Bez Barier"?

Ależ oczywiście. Sukces nie przychodzi sam. Kiedy pojawił się plebiscyt i propozycja, by rozpocząć działania i zdobywać głosy, początkowo powiedziałem "nie!". Miałem dość wyborów (od red. chodzi o wybory samorządowe). Mój dawny komitet wyborczy i grupa przyjaciół szybko zmobilizowali się i stwierdzili: "To wyśmienita okazja! Musimy pokazać, że istniejemy, że działamy, że pracujemy!"

Czy wiedział Pan, że jedzie do nas paczka z 600 głosami?

Wiedziałem o tych głosach. Słyszałem o kolejnych etapach przygotowań do tego przedsięwzięcia. To była ciężka praca organizacyjna. Zbieraniem głosów zajmowali się ludzie mający ogromne zasługi w wynikach wyborów samorządowych. Z plebiscytem jest trochę tak, jak z wyborami, trzeba mieć pomysł, jak je wygrać.

Zabieganie o zwycięstwo jest elementem klasycznej demokracji. W Polsce do tej sytuacji ciągle nie jesteśmy przyzwyczajeni. Wiele osób zastanawia się, w jaki sposób można wyjść przed tłum i powiedzieć: "Jestem dobry, jestem najlepszy - głosujcie na mnie". Jeśli chcemy w demokracji mieć wpływ na sytuację, która nas dotyczy, musimy uzyskać poparcie. Jak to osiągnąć? Trzeba powiedzieć ludziom, że mamy pomysły na rozwiązanie naszych wspólnych problemów. Sprawa plebiscytu Człowiek Bez Barier była prosta. Wymyślono pomysł z kartkami pocztowymi, na których można było wpisać swój głos. Zostały one przekazane organizacjom pozarządowym, z którymi przez lata współpracowałem. Wszyscy mnie znali, nie trzeba było tłumaczyć, kim jestem.

Co dla Pana znaczy hasło "Człowiek bez barier"?

Plebiscyt postrzegam jako nasze wspólne zadanie uzmysłowienia ludziom, że pomimo niepełnosprawności, nie jesteśmy skazani na życie według określonego schematu.
Nie da się tego przekazać monologami, czy, jak mawiał Wańkowicz, "smrodkiem dydaktycznym". Trzeba ludziom pokazać konkretne życie, konkretne przykłady, zmaganie się z konkretnymi problemami. Nie miałbym odwagi powiedzieć, że mój rodzaj ograniczeń i moje słabości są większe od słabości innych ludzi, po których tego pozornie nie widać. Może to dotyczyć rozbitej rodziny, koszmarnego dzieciństwa, lęku przed pracą, czy nowotworu. Każdy, niezależnie od tego, czy jest określany jako niepełnosprawny, zmaga się ze swoimi słabościami.

W wieku 12-tu lat miał Pan wypadek. Czy przebywając w szpitalach i sanatoriach miał Pan wrażenie zamkniętego świata. Jak tamten okres wpłynął na Pana?

Brnąłem w koleinę tradycyjnie przypisaną człowiekowi niepełnosprawnemu w Polsce, ale udało mi się z niej wyzwolić na studiach. Życie w akademiku, wśród ludzi, którzy zupełnie ignorowali moje trudności w pokonywaniu przeszkód, było dla mnie źródłem ogromnej siły. Kiedy pewnego razu pojechaliśmy do Malborka, koledzy powiedzieli "No to idziemy!", ja na to: "Ale przecież tutaj jest tyle schodów...", a oni: "Nam to nie przeszkadza" i czterech złapało mnie, a już po chwili byliśmy na górze zamku. Kiedy indziej usłyszałem "Idziemy na Ślężę", powiedziałem: "Przecież tam nikt, kto nie chodzi, nie da rady wejść", a oni: "Ale przecież są nosze, mamy różne pomysły". Dla mnie okres studiów był momentem przełomowym.

Ciągłe proszenie o pomoc może być męczące, niektórzy mówią, że odczuwają przy tym upokorzenie.

Zawsze irytowała mnie litość. Jeżeli zauważałem jakiś odruch litości, odwracałem się od człowieka, który chciał mi ją podarować. Kennedy, po objęciu prezydentury, mówił: "Nie pytajcie, co wam da Ameryka, powiedzcie, co wy możecie dać Ameryce". Myślę, że niewłaściwa jest postawa roszczeniowa - "chcę coś dostać, bo jestem biedny i niepełnosprawny". To piętno dźwiga w Polsce wielu niepełnosprawnych. Natomiast ważne jest pytanie: co człowiek może dać swojemu otoczeniu? A może dać wiele choćby inny sposób patrzenia na świat.

Wybrał Pan studia prawnicze, czy był to wybór świadomy?

Wybór właśnie tego kierunku studiów okazał się trafiony, pomimo, że wszyscy we Wrocławiu przekonywali mnie, że osoby na wózku, powinny studiować na Akademii Ekonomicznej, bo tylko tam jest przystosowany akademik. Myślałem o tym z dużym zasępieniem. Wtedy przypadkowo dowiedziałem się, że na kierunku, na którym zdaje się moje ulubione przedmioty; historię i geografię, studiuje chłopak na wózku. Spotkałem się z nim i dowiedziałem, że studiowanie na wydziale prawa jest możliwe. Spotkanie z Jurkiem Dolą było przełomowe. Tak trafiłem na prawo i każdy kolejny rok potwierdzał moje przekonanie, że nie mogłem dokonać lepszego wyboru.

Tak Pan myślał, mając osiemnaście lat?!

Wtedy oczywiście tak nie myślałem, ale każdy kolejny rok potwierdzał moje przekonanie, że dokonałem słusznego wyboru. Lubię pracę z ludźmi, nie boję się konfliktów. Często mam wrażenie, że w atmosferze konfliktu pracuje mi się łatwiej, bo ludzie traktują mnie bez podejrzliwości, jaką obdarza się zazwyczaj urzędnika czy polityka. Nawet gdy mówię rzeczy nieprzyjazne, np. często odmawiam ludziom, to oni, pomimo mojej odmowy, często wychodzą nie obrażeni. Prawo jest fundamentem umiejętności rozwiązywania konfliktów między ludźmi i tworzenia mechanizmów sprawnego funkcjonowania wspólnoty.

Jednak pod koniec studiów widział Pan siebie w ponurym pokoju, wykonującego nikomu niepotrzebną pracę.

Kiedy kończyłem studia ktoś mi powiedział, że jest praca w spółdzielni inwalidów. Pojechałem tam. Był to właśnie taki koszmarny, szary pokój na końcu koszmarnego korytarza. Wtedy pomyślałem sobie: "Trudno, jeżeli nie ma innego wyjścia".
Często tak właśnie myślę: "Jeżeli nie ma innego wyjścia, to niech będzie takie rozwiązanie". Nie jestem osobą, która idzie w zaparte, natomiast zawsze szukam lepszego rozwiązania. Wtedy właśnie mój przyjaciel, będąc na jakiejś imprezie, powiedział, że ma znajomego na wózku, który szuka pracy. Jeden człowiek powiedział: "O, z kimś takim jeszcze nie miałem okazji pracować" i tak zacząłem pracę w Komitecie Ochrony Praw Dziecka.

Czy jest Pan otwarty na innych ludzi?

Nie boję się ludzi innych, wręcz przeciwnie, uważam, że inni ludzie nas wzbogacają, pokazując nam rzeczy, których sami nie potrafimy dostrzec. W takich sytuacjach przypomina mi się żydowska anegdota, jak to Icek, stojąc na peronie, zauważył, że w przedziale pociągu, siedzi dwóch sławnych rabinów, i natychmiast zapakował swoje manele, chociaż wcale nie chciał tym pociągiem jechać, i wsiadł do przedziału. Jedzie i jedzie. Ale rabini milczą, a on miał nadzieję słuchać ciekawej dyskusji. Po pewnym czasie nie wytrzymał i mówi: "Rabi ja tu wsiadłem, żeby słuchać Waszych mądrych dyskusji, a wy milczycie, o co chodzi?" A Rabi mówi: "Słuchaj, on jest mądry rabi i wszystko wie, ja jestem mądry rabi i też wiem wszystko, więc o czym my tu mamy gadać?".
Gdybyśmy spotykali jedynie ludzi, którzy wiedzą to samo, co my, nie byłoby sensu ich poznawać. Więc gdy np. jadę do obcego kraju, to zawsze zamawiam potrawę charakterystyczną dla danego regionu.

Za co chwalą Pana inni?

Mam doskonałe poczucie własnych słabości, wiem o nich więcej, niż inni.

Ale za to Pana chwalą?

Tego nie wiem.

Za pomysły? Za odwagę?

O to należałoby spytać innych. Mam szczęście przebywać wśród ludzi, którzy robią rzeczy niezwykłe. Erazm Humienny, to przecież dziwak pierwszej wody, człowiek z charyzmą albo Małgosia Gorący, ona robi genialne rzeczy, to jest święty człowiek, i przebywanie z takimi ludźmi jest dla mnie szczęściem.

Jaka cecha charakteru jest dla Pana najważniejsza?

Lubię pracować z ludźmi. Nie boję się sytuacji trudnych. Sytuacje kryzysowe ujawniają prawdziwe problemy. Jeżeli w kryzysie potrafimy się pozbierać, zorganizować, to możemy skutecznie radzić sobie z problemami.

Od czasu studiów kieruje Pan różnymi grupami, czy oznacza to, że lubi Pan zarządzać?

To trudne pytanie i należałoby raczej zadać je mojej żonie. Nie lubię apatii, nie lubię się poddawać. Jeżeli wiem, że można coś zrobić i widzę, że inni tego nie robią, sam zaczynam działać. Na tym polega owo "rządzenie". Trzeba zorganizować ludzi, trzeba podzielić pracę, trzeba powiedzieć: "To i to jest do zrobienia, ten robi to, a ten tamto". Moim zdaniem organizacja jest najtrudniejsza.

Zwróćmy uwagę na to, jaką infrastrukturę miała Matka Teresa, jakie środki - żadne. Dokonać takich rzeczy mogła tylko dzięki dobrej organizacji i swojej sile przywództwa. Przywództwo nie musi oznaczać apodyktyczności i arbitralności. Mocniejsze przywództwo oparte jest na partnerstwie. Nigdy się nie bałem, że wokół mnie są mocni ludzie. Kiedy byłem w zarządzie miasta, otaczałem się ludźmi, którzy w pewnych dziedzinach mieli nieporównywalnie wyższe kwalifikacje od moich. Moje zadanie polegało na łączeniu ich w zespół i pokazaniu wspólnego celu. W tej małej grupie, która tutaj ze mną przyjechała (red. na Galę wręczenia nagród w konkursie Człowiek Bez Barier) jest dyrektor, jest prezes przedsiębiorstwa, kilkoro szefów organizacji pozarządowych. To są ludzie, którzy w swoich dziedzinach mają nieporównywalnie większą wiedzę ode mnie, a ja się ciszę, że są moimi przyjaciółmi, bo z nimi mogę naprawdę zmieniać świat.

Czy często stawia Pan sprawy na ostrzu noża?

Do takich rozwiązań uciekam się dopiero wtedy, gdy jestem pewien, że nie ma innego sposobu, żeby skutecznie pomóc ludziom. Tak było w przypadku konfliktu o Dom Dziecka. Bałem się, że w ten konflikt zostaną uwikłane dzieci, i tak się stało. Wtedy musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie, czy musimy pomóc tym dzieciom nawet wtedy, jeśli będą one cierpiały. Czasami polityk jest jak chirurg. Przywożą dzieciaka z wypadku i trzeba go opatrzyć. To może oznaczać na początku rozcięcie ręki, dopiero potem poukładanie kości.
Dwoma autokarami przywieziono mi do biura zapłakane dzieci. Wiedziałem, że one są autentycznie przerażone, bo powiedziano im, że jedyna ich szansa jest niszczona. Uważałem, że nie ma innej drogi. Wykorzystałem wtedy swoje dotychczasowe doświadczenie w polityce, które przydaje się w różnych sytuacjach. Nie wystarczy mieć rację, trzeba umieć do tej racji przekonać innych. To jest niekiedy trudniejsze, niż samo posiadanie racji. W Polsce jest wielu znakomitych polityków, mądrych, uczciwych, ale nie potrafią oni przekonać szerokiego kręgu ludzi, że naprawdę mają rację.

Chciał Pan wygrać wybory samorządowe, aby wpływać na rzeczywistość? Miał Pan poczucie siły, przekonanie, że jeśli Pan wygra, to coś się zmieni?

Zdecydowanie tak. Moim zdaniem pojęcie polityki w Polsce zostało dramatycznie zwulgaryzowane. Słyszymy przecież, że polityka to walka o władzę i utrzymanie jej. Dla mnie polityka to zajmowanie się wspólnymi sprawami. Właśnie z takim przeświadczeniem angażowałem się w politykę. Jeśli zadzwonił do mnie Bogdan Zdrojewski i powiedział: "Dużo wiesz o trudnych sprawach, o ciemnej stronie miasta, dlatego potrzebuję cię w zarządzie miasta" - musiałem się zdecydować, a wtedy miałem znakomitą pracę w prywatnej kancelarii z dużymi perspektywami, ale nie mogłem odmówić propozycji zajęcia się sprawami, które były mi tak bliskie. Natomiast jeśli nie potrafię porozumieć się z politykami, zmieniam pracę.

Czy nie boi się Pan narazić innym? Od razu mówi Pan to, co myśli?

Nie od razu mówię to, co myślę. Wiele nieporozumień między ludźmi powstaje z nieumiejętności posługiwania się językiem. Ludzie używają słów, które są czasami rozumiane opacznie i potrafią ranić, tworząc konflikt. Jak już powiedziałem, gdy wydaje mi się, że mam rację, to staram się przekonać o tym innych. Wtedy tak dobieram słowa i prowadzę rozmowy, w taki sposób, by nie obrazić partnera. Bo jeśli go obrażę, niczego nie osiągnę. Wiele razy udawało mi się wybrnąć z konfliktowych sytuacji, dzięki bardzo staranemu dobieraniu słów podczas negocjacji. Natomiast stawiam sprawę na ostrzu, kiedy dochodzę do przekonania, że słowa nie zmienią postawy kogoś, kto robi coś złego.

Przykład z ostatnich dni, to Polskie Linie Lotnicze LOT. Nie waham się tu używać ostrych słów. Jeśli przewoźnik nie potrafi zapewnić profesjonalnego transportu swoim pasażerom, to powinien raczej zająć się sprzedażą marchewki.
Jeżeli światowa firma, która powinna wszystko wiedzieć o obsłudze pasażerów niepełnosprawnych, po pierwsze zmusza do wypełniania niezwykle obraźliwego formularza, a po drugie przewozi ludzi do samolotu ciężarówką do przewozu ziemniaków, to nie ma powodu, by obchodzić się z nią w sposób delikatny.

Firma pobiera za usługi duże pieniądze i powinna wykazywać się zawodowstwem, tymczasem w samolocie, kiedy obsługa przesadza mnie na fotel lotniczy, kompletnie nie słuchając, co mam do powiedzenia, traktują mnie - pasażera, jak przesyłkę cargo.

Nie może być tak, że nad stołem operacyjnym staje chirurg, który nigdy nikogo nie operował, a właśnie wczoraj wpadł na pomysł, że od dzisiaj będzie używał lancetu. To są niebezpieczni ludzie. I o takich rzeczach trzeba mówić głośno.

Ile czasu poświęca Pan rodzinie?

Zdecydowanie za mało i to mnie martwi. Zwłaszcza, gdy pomyślę, że czas, który powinienem poświęcić dzieciom - ucieka, jest nie do nadrobienia. To są trudne wybory. Trochę się pocieszam, ale myślę, że dla moich dzieci ważny jest też przykład. Dobrze, że widzą ojca, który robi konkretne rzeczy, a nie ojca biernego, który siedzi w domu i czeka, że listonosz przyniesie rentę. Niekiedy z niepokojem obserwuję w mojej córce pewne, zbyt może swawolne cechy przywódcze np. szybko i sprawnie rozstawia koleżanki do różnych zadań. Ale z drugiej strony dzieci są moją największą radością, są światem, na którego kreację mam wpływ.

Czy kiedy kilkanaście lat temu spotykał Pan swoją przyszłą żonę na brydżu, nie miał Pan żadnych kompleksów?

To jest długa i tajna historia. Moja żona jest absolutnie wspaniała. Tylko ktoś taki, jak Ela, mógł ze mną wytrzymać tyle lat i znieść wiele różnych doświadczeń. To są bardzo trudne i osobiste pytania.
Długo myślałem, że będę żył samotnie. Dopiero spotkanie Eli uświadomiło mi, że jest taki człowiek, z którym mogę żyć. Mocny, akceptujący mnie całkowicie. Oczywiście, obawiałem się, na ile moja niepełnosprawność może być ciężarem. Po kilku latach znajomości, wspólnych wyjazdów, różnych trudnych spraw, które wspólnie przechodziliśmy, przekonałem się, że Ela jest pełna akceptacji. Uznałem, że jest partnerem na całe życie.

Kto, poza żoną oczywiście, jest dla Pana autorytetem?

Autorytetów, które ogromnie mnie poruszają, jest mnóstwo. Oprócz autorytetów powszechnie znanych mam szczęście spotykać takich ludzi jak Bogdan Zdrojewski (prezydent Wrocławia - przyp. red.), z którym miałem okazję blisko współpracować, który pokazał mi, jak ciężko trzeba pracować dla prostych celów. Moim przyjacielem jest Andrzej Łoś - profesor historii, wspaniał gawędziarz, znawca francuskich win i różnych starożytnych sztuk kulinarnych, recenzent prac doktorskich i habilitacyjnych. Swego czasu przewodniczący Rady Miejskiej, wicewojewoda wrocławski. Dla mnie autorytetem jest także Piotr Pawłowski. Myślę, że jego sukces wynika z prawd oczywistych, które nam często uciekają, że robi coś bezinteresownie i dla idei. To owocuje, ale nie natychmiast. Wielu ludzi jest niecierpliwych w dążeniu do sukcesu, chcieliby go osiągnąć za miesiąc, najpóźniej za rok. Ale jeżeli ktoś robi to dla idei, bezinteresownie, nie ma wtedy niecierpliwości a sukcesy są mocniejsze i bardziej prawdziwe. Piotr wzmocnił moją nadzieję. Moim autorytetem jest też ksiądz Józef Tischner.

Co oznacza dla Pana pełnia szczęścia?

Marzę o podróżach, chciałbym polecieć do San Francisco, koniecznie w tym roku, bo tam jest przeniesiona z Paryża wystawa Marca Chagalla. Nie zdążyłem polecieć do Paryża, bo wtedy moja firma wchodziła na giełdę i mieliśmy koszmarne zamieszanie. Z przerażeniem zobaczyłem w kalendarzu wielki X z dopiskiem - tu kończy się wystawa w Paryżu. Dostałem katalogi od zaprzyjaźnionego profesora z Paryża i informację, że wystawa jest przeniesiona do San Francisco. To jest daleko, ale dla Chagalla jestem gotów pojechać nawet do Australii. To są moje bliskie marzenia. Chciałbym trochę pomieszkać w Szwecji, bo to jest piękny kraj, spotkałem tam mnóstwo niezwykle przyjaznych ludzi. Chciałbym trochę pomieszkać w Ameryce, a dokładnie w Północnej Karolinie.
Świat jest tak piękny i to jest niewyobrażalne, że jest w nim tyle miejsc, które nie są tylko filmową fikcją, a istnieją naprawdę. A najbardziej chciałbym podróżować z dziećmi, bo my, starzy, popadamy w znużenie, wydaje się nam, że już wszystko widzieliśmy, że to wszystko już było. I nagle, kiedy dzieciak pyta; "A dlaczego? A skąd?" - to jest niesamowite, aż chce się człowiekowi klaskać z zachwytu.

Rozmawiała: Katarzyna Cichosz
Opracowanie: Janka Graban

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas