Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Akuszer dusz

30.10.2009
Autor: Magdalena Gajda. Fot.: www.sxc.hu, Vedran Jukic
Źródło: inf. własna

Wierzę w to, że żadnego człowieka nie spotykamy przypadkiem. Każdemu los wyznaczył inne zadanie – zadziwić nas, uspokoić, rozradować, pokochać, zranić, zasmucić, otworzyć na to, co nowe. Jednym z tych nieprzypadkowo spotkanych jest Zbigniew Rudnik – 55-letni elektronik, mąż, ojciec dwojga dorosłych dzieci, dziadek 1,5-rocznej wnuczki.

Po raz pierwszy usłyszałam o nim jesienią ubiegłego roku. Mój przyjaciel, czuwający wtedy przy odchodzącej mamie, opowiedział mi o człowieku, który z ogromnym zaangażowaniem opiekuje się pacjentami hospicjum w Wołominie. - Mam wielki dług wdzięczności wobec niego. Kiedy będziesz się z nim widzieć, kłaniaj mu się z szacunkiem. Za to, co robi dla innych ja kłaniam mu się do samej ziemi - powiedział mój przyjaciel, podając numer telefonu do Zbyszka, wolontariusza w Hospicjum Opatrzności Bożej Księży Orionistów w Wołominie koło Warszawy.

Rozmowa ze Zbyszkiem trwała kilka godzin. Byłaby zapewne krótsza, gdyby nie chwile zadumy, cofanie łez wzruszenia i ukradkowe wycieranie wilgotnych oczu.

Wołanie
Zaczęło się od telewizji. W 2004 r. obejrzałem program, w którym zachęcano do wolontariatu hospicyjnego. Słuchałem księdza Piotra Krakowiaka, prezesa Fundacji Hospicyjnej. Podał adres: www.hospicja.pl. To jeszcze nie było przekonanie, że powinienem wybrać tę drogę, ale jakiś zew, wołanie. Zajrzałem na tę stronę. Przeczytałem artykuły i informacje. Znalazłem dwie książki o wolontariacie hospicyjnym. Zapamiętałem z nich jedno zdanie, najważniejsze w kontaktach z pacjentami  – „W czym mogę pani/panu pomóc?”. Potem wołanie przycichło.

Odezwało się po roku, w październiku. Dowiedziałem się, że w Wołominie, tam gdzie mieszkam, hospicjum organizuje dzień otwarty; każdy może przyjść i obejrzeć ośrodek. Budowałem wtedy dom, każda godzina była cenna, ale skończyłem pracę wcześniej.

Lampka. Fot.: www.sxc.hu

Przyjechałem do ośrodka tuż przed zamknięciem go dla odwiedzających. Jedna z pielęgniarek oprowadziła mnie po nim, opowiadając o jego działalności i cierpliwie odpowiadając na pytania. Zaprowadziła mnie też do pięknej, dość przestronnej kaplicy hospicyjnej. Podpowiedziała mi, że w odbywających się tam nabożeństwach mogą uczestniczyć także wierni spoza ośrodka. Zacząłem przychodzić i ja. Pasowały mi te msze - krótsze, z ciekawszymi homiliami. I śpiewać nie trzeba było zbyt dużo. Najpierw przychodziłem wtedy, gdy mogłem, i tylko na nabożeństwo. Modliłem się za mojego tatę i za uzdrowienie go z choroby nowotworowej. Ale na początku 2006 r. spotkałem tam Alicję…

Pierwsza strata
Pewnej niedzieli spóźniłem się na mszę. Usiadłem z tyłu i obserwowałem zgromadzone w kaplicy osoby. Dostrzegłem nową kobiecą twarz. Znajomą, ale wychudzoną, pożółkłą, zmienioną przez chorobę. Kiedy kobieta podała mi dłoń w geście przekazania pokoju i powiedziała ze zdziwieniem - „O ho, ho!” - wiedziałem, że się nie mylę. To była Alicja. Pracowaliśmy w jednej firmie, w jednej hali, ale znaliśmy się tylko przelotnie. Kilka lat wcześniej odeszła na emeryturę.

Alicja była wtedy w dość dobrej formie. Jeszcze miała siłę, żeby przytrzymywać drzwi od kaplicy, gdy wierni wychodzili, żartować, ugościć mnie herbatą. Po tygodniu odwiedziłem ją ponownie. Potem bywałem coraz częściej. Byłem wtedy po prostu gościem pacjenta hospicjum, który pomaga. Bo przecież nie można tylko rozmawiać, a pozostać obojętnym na pomiętą poduszkę, zwinięty koc, pustą kroplówkę. Obok Alicji leżała Urszula. Tak naprawdę odwiedzałem je więc obie.

To były te decydujące chwile. Zrozumiałem, jak wiele spokoju i satysfakcji przynosi mi pomaganie innym. A pewnego popołudnia Alicja i Urszula utwierdziły mnie w przekonaniu, że chcę i mogę zostać wolontariuszem.

Moje wizyty u pań trwały już prawie dwa miesiące. Wiele osób przyzwyczaiło się do mojej obecności. I pielęgniarki, które widząc mnie w sali, wycofywały się do innych zajęć przekonane, że pacjentki są pod dobrą opieką. I członkowie rodziny obu pań, zadowolone, że ich bliskie nie są same, gdy oni muszą od nich odejść. Tamtego dnia wszedłem do pokoju, ale Alicji nie było w łóżku. Zauważyłem za to na podłodze mokre ślady, które prowadziły do toalety. Alicja - bezsilna, zakłopotana słabością, oszołomiona, siedziała na sedesie i nieporadnie próbowała po sobie posprzątać. Zawołałem szybko opiekunki, które uporządkowały salę i pomogły Alicji przebrać się w czyste ubranie.

Stół i puste krzesła. Fot.: www.sxc.hu

Potem przyniesiono kolację. Urszula, która już nie mogła przełykać, uznała, że tym razem jednak coś zje. Zrozumiałem, że chce, aby i o nią ktoś się zatroszczył. Usiadłem między dwoma łóżkami. Z jednej strony podtrzymywałem kubek z herbatą w drżących dłoniach Alicji, a z drugiej podawałem do ust Urszuli niewielkie kawałki pieczonej kiełbaski. Kiedy już obie skończyły jeść, byłem naprawdę dumny, że sobie poradziłem. Wtedy odezwała się Urszula. Jej głos, do tej pory cichy i słaby, nagle zabrzmiał dziwnie donośnie i mocno. Zupełnie jakby nie ona mówiła: „Panie Zbyszku, niech pan zabierze tego banana ze stolika, bo się zmarnuje. Ja go już nie zjem. Dziękuję panu. Jest pan bardzo dobrym człowiekiem…”. To były ostatnie słowa w jej życiu. Odeszła trzy dni później. Kilka dni potem dołączyła do niej Alicja.

Żałobę trzeba przeżyć w spokoju
Nie było już Alicji, nie było Urszuli, a ja nadal odwiedzałem hospicjum. Przestałem, gdy u mojego taty doszło do wznowy choroby nowotworowej. Wtedy towarzyszyłem jemu. Odszedł w połowie sierpnia 2006 r. We wrześniu znowu pojawiłem się w hospicjum. Chciałem przychodzić częściej, ale pracująca tam zakonnica, siostra Hiacynta, ostudziła mój zapał. „To za wcześnie. Najpierw musisz się uporać z własnym smutkiem” - tłumaczyła. „Przyjdź do nas przed Bożym Narodzeniem i pomóż obsadzić choinkę”. Poleciła mi także spotkania z psychologiem dla osób w żałobie. Chciałem wykorzystać ten czas i zaliczyć kurs dla wolontariuszy (w hospicjum domowym przy ul. Tykocińskiej), ale też mi odradzono. Nigdy go nie skończyłem. Przeszedłem tylko przez wewnętrzne szkolenie w hospicjum w Wołominie. Bo zgodnie z obietnicą wróciłem tam na święta.

Obsadziłem choinkę w stojaku, naprawiłem stół konferencyjny i kilka szafek. A nawet, przebrany za św. Józefa razem z pielęgniarkami, kolędowałem w pokojach pacjentów. Od tamtego czasu poczułem się wolontariuszem.

Pierwsze spotkanie bywa ostatnim
Wolontariuszami w hospicjach są głównie kobiety. Na początku więc, kiedy byłem jedynym mężczyzną wolontariuszem, wykonywałem dużo prac stolarskich, ślusarskich, porządkowych. Potem pojawił się Jarek. Prowadził własną firmę, ale potrafił w ciągu dnia „urwać się” z biura i przyjechać na kilka godzin do hospicjum, żeby w czymś pomóc. A jeszcze potem ośrodek zatrudnił pana konserwatora i już wtedy mogłem zająć się tym, co najbardziej lubię – ludźmi.

Co ja właściwie robię? Czytam książki pacjentom, spaceruję z nimi, „wyprowadzam” na papierosa, robię zakupy. Tak, najczęściej chyba kupuję papierosy… Ale spełniam i inne nagłe zachcianki łaknienia – kwaszone ogóreczki, czekolada, cappuccino z rumem i parówki – „tylko koniecznie, wie pan, takie grube, a nie cienkie”. Jednemu z pacjentów dostarczałem codziennie plik gazet, a on je wszystkie czytał i do ostatniej chwili robił z nich zapiski w swoim pamiętniku.

Nie, nie wszyscy i nie zawsze są dla mnie mili. Są tacy, którzy w ogóle się nie odzywają. Ale są też tacy, którzy jednego dnia czekają na mnie niecierpliwe, nie pozwalają bym odszedł od ich łóżka, jestem ich „ulubionym panem Zbyszkiem”, a następnego dnia krzyczą na mnie, złorzeczą mi i rzucają we mnie czym popadnie. Nie obrażam się. Wiem, że stają się tacy przez chorobę i cierpienie.

Człowiek z zakupami - siatka jabłek. Fot.: www.sxc.hu

Czasem bywam „odźwiernym”. Pielęgniarki i siostry zakonne mają ustalony harmonogram pewnych czynności, np. zmiany pościeli, pampersów, opatrunków itd. Kiedy są zajęte, to ja witam nowych pacjentów. Wwożę ich windą z parteru, na pierwsze pięto, gdzie mieszczą się pokoje hospicyjne. Wtedy zjawia się lekarz i któraś z pielęgniarek, aby wypełnić formalności, a ja staram się oswoić choć trochę pacjenta z nową sytuacją, wprowadzić jego rodzinę.

Pacjenci są przerażeni. Zwłaszcza chorzy, którzy zdają sobie sprawę, że to ich ostatnie miejsce. Kiedyś… pewna pani przywieziona przez kuzynkę z bardzo daleka, usiadła na krześle przy drzwiach wejściowych i oznajmiła, że za żadne skarby świata dalej nie pójdzie, że ona nie chce tu być… Przerażeni są też bliscy. Bo z jednej strony mają wyrzuty sumienia, że przywieźli tu matkę, ojca, syna, córkę, ale z drugiej – wiedzą, że nie mieli innego wyjścia. Bo groziła im utrata pracy, bo nie wiedzieli jak pielęgnować chorego z ciężkimi odleżynami i jak dawkować środki przeciwbólowe. Niezwykle rzadko zdarza się, że do hospicjum „podrzuca się” pacjenta i potem nikt z rodziny go nie odwiedza. Z pomocy hospicjum korzystają przede wszystkim ci, którzy nie mają już siły, którzy nie mają już innego wyjścia…

Moim zdaniem, czasem przywożą bliskich za późno. Powodują tym dodatkowe cierpienie. Kiedyś pod ośrodek podjechała karetka na sygnale. Na noszach leżała wyczerpana, chora, ale wciąż piękna, czterdziestoletnia kobieta. Przeszła przez wywiad lekarski. Jej mąż załatwił formalności i poszedł do jej sali. Po chwili wszczął alarm. Jego żona odchodziła, a do niego nie docierało, co się dzieje. Zrozumiał, kiedy pielęgniarka położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała łagodnie: „Oto odpowiedź na pańskie pytanie, dlaczego karetka jechała tak szybko…”. Czasem pierwsze spotkanie z pacjentem jest jednocześnie tym ostatnim.

Jest taki moment przy przyjęciu, kiedy pacjent zostaje sam. Za towarzystwo ma tylko swoje myśli i swój strach. Wtedy pojawiam się ja. Dopytuję: jak się czuje, skąd przyjechał, czy nie napije się herbaty? Zwykłe pytania, a uspokajają. Zagaduję też dzieci, które przyjeżdżają w odwiedziny. Często są bardzo małe, niewiele rozumieją i trudno im usiedzieć w jednym miejscu. Oprowadzam je po ośrodku, zabieram na spacer, pokazuję pianino.

Co ja właściwie robię? Tak naprawdę, to ja po prostu jestem.

Gra na pianinie na cztery ręce. Fot.: www.sxc.hu

Śmierć nie jest ładna
Przyrzekałem sobie, że nie będę „wybierał” pacjentów. To niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że nas, wolontariuszy jest za mało. „Wybieramy” chorego, podejmując decyzję, przy kim się zatrzymamy na dłużej i zapytamy o samopoczucie. Poza tym, jak każdy - albo wzbudzam czyjąś sympatię, albo nie.  Czasem się po prostu boję agresywnego zachowania czy zmienionego przez chorobę wyglądu. Tak, ja też mam do tego prawo. Najczęściej jednak jest tak, że to ja jestem wybierany do towarzyszenia. Ale i wtedy zawsze pamiętam, że pierwszeństwo w tym towarzyszeniu mają zawsze rodzina i przyjaciele. I nigdy nie wyrokuję, kto ile będzie żył. Zrobiłem to dwa razy. Za każdym razem wola życia okazywała się silniejsza niż moje niemedyczne wyrocznie.

To nieprawda, że wolontariusz jest przy każdej śmierci. W ciągu trzech lat, bezpośrednio przy umierającym byłem tylko kilka razy. A nawet gdy byłem, to z wyboru własnego lub pacjenta, który kurczowo trzymał mnie za rękę, bo bał się być sam. Zawsze była też ze mną  pielęgniarka.

Czy wiem jak wygląda śmierć...? Chyba tak… Kiedy odchodził mój tata, dostałem w prezencie książkę pt. „Akuszerka dusz”. Tam opisane jest odchodzenie. Jako śmierć ciała i narodziny duszy. Widziałem, jak chory ucieka z łóżka, nie chce się położyć, majaczy, czuje obecność krewnych, którzy dawno odeszli. Widziałem sińce, plamy opadowe i krwiaki. Dotykałem dłoni, które powoli traciły ciepło…  Śmierć nie wygląda ładnie. Ale czy narodziny – w bólu i krwi – wyglądają ładnie? Duszy nie widziałem. Jeśli już, to czułem tylko jej pierwszy oddech, który był jednocześnie ostatnim oddechem ciała…

To nie jest zakład pogrzebowy
Ludzie często myślą, że w hospicjum panuje grobowa cisza, że pacjenci się nie uśmiechają. A my w tym roku mieliśmy już chrzest wnuka jednej z naszych podopiecznych i dwa nabożeństwa w intencji wieloletnich małżeństw. Mamy także spotkania świąteczne, agapy, koncerty, choć te ostatnie - bardzo żałujemy - nie zdarzają się często. Kiedyś z okazji rocznicy powstawania hospicjum przyjechał zespół kleryków. Zaczęło się od pieśni religijnych a skończyło na odśpiewanej z werwą przez wszystkich pacjentów historii „dzieweczki, co szła do laseczka”. Były też skecze w wykonaniu sióstr postulantek, recital śpiewaka Opery Narodowej i tańce. Bo w hospicjum ludzie żyją…

Figura Jezusa. Fot.: www.sxc.hu

Księża i religia? Nie wiem jak jest w innych hospicjach, ale do naszego - choć katolickie - przyjmowani są wyznawcy wszystkich religii, a także ci, którzy uważają, że nie wierzą w żadnego Boga. Ich rodziny często wyrażają obawę, że bliscy w tych ostatnich chwilach będą mocno „indoktrynowani”, natarczywie zachęcani do nawrócenia. Tak, księża i siostry zakonne im to sugerują, ale wybór pozostawiają choremu lub - gdy nie jest świadomy - jego rodzinie. Ale też byli pacjenci, którzy zwierzali mi się, że ta ich ostatnia spowiedź jest pierwszą po wielu latach.
 
Ludzie rzadko dziękują za pomoc. Pacjenci dlatego, że najczęściej nie zdążą tego zrobić. Bliscy? Częściej. Choć wielu chce po prostu wyjść z hospicjum i zapomnieć. Czasem pokazują się na nabożeństwach za zmarłych, czasem na agapie. Z biegiem dni oddalają się od tego miejsca. Trzy razy doceniono moją pomoc w szczególny, zaskakujący, niezwykle miły sposób. Dostałem prezent imieninowy w postaci zestawu herbat i kubeczka. Innym razem córka jednego z pacjentów przysłała mi z Kanady podarunek, w którym był własnoręcznie przez nią wykonany naszyjnik z jadeitów dla mojej żony. A pewnego dnia, kiedy przyszedłem do hospicjum, przekazano mi paczkę z częściami zamiennymi do mojego starego poloneza. Syn jednej z pacjentek pamiętał naszą rozmowę, o tym, że samochód ciągle mi się psuje. Do dziś jestem wzruszony, kiedy o tym mówię, bo ja tej rozmowy sobie nie przypominam.

Ostatnio też zostałem wyróżniony przez władze mojego miasta okolicznościowym medalem wybitym z okazji 90. rocznicy nadania Wołominowi praw miejskich. Otrzymałem go w podzięce za „oddanie w pracy na rzecz pacjentów hospicjum Opatrzności Bożej”.

Nikt mi już nie ucieknie
Podobno, żeby pracować w hospicjum, trzeba być silnym psychicznie. Szef, kiedy dowiedział się o moim wolontariacie, powiedział, że on nie może znieść widoku chorych w szpitalu, a co dopiero w „takim” miejscu. Wiele osób reaguje podobnie na wieść o tym, gdzie spędzam popołudnia, wieczory, weekendy. A ja wcale nie czuję się silny. Gdybym był, to bym tak często nie rozczulał się podczas tej rozmowy.

W 2007 r. „przepracowałem” w hospicjum ponad 500 godzin. Poprosiłem nawet o zmianę godzin pracy w mojej firmie, żeby wcześniej wychodzić. Teraz  odwiedzam pacjentów trochę rzadziej, ale zdaniem mojej rodziny i tak zbyt często. Żona na początku nie akceptowała tego. Potem pogodziła się. Uznała, że mnie nie zmieni. Dzieci podobnie.

Mierzenie barierki. Fot.: Vedran Jukic/www.sxc.hu

Nie można tak po prostu wyjść z hospicjum, zamknąć za sobą drzwi i zapomnieć. Ludzie, ich radości i smutki - jakaś część tego wszystkiego we mnie zostaje. Nie ze wszystkim potrafię sobie poradzić. Jeśli czuję potrzebę „wygadania się”, rozmawiam z hospicyjnymi pielęgniarkami, siostrami zakonnymi lub psychologiem.  Ale postanowiłem, że nie będę tym obarczać swojej rodziny. To była moja decyzja. Ach, przepraszam. Jest jeszcze pani Małgosia, która prowadzi cukiernię niedaleko hospicjum. Wpadam do niej po jakąś słodką przekąskę. Wyciąga wtedy ze mnie jakieś szczegóły hospicyjnego życia. I są jeszcze wspaniali, pełni energii, niepełnosprawni uczestnicy wczaso-rekolekcji w Brańszczyku, którym także pomagam, z którymi koresponduję i którzy dodają mi sił, wiary i optymizmu.

Dlaczego to robię? No właśnie… Nigdy nie udzielałem się społecznie - niczego nie organizowałem, nie brałem udziału w żadnych akcjach. Decyzja o tym, żeby pomagać w hospicjum dojrzewała we mnie bardzo długo. Dziś wiem, że robię to, bo właśnie tam czuję się bardzo potrzebny.

Zawsze też byłem małomówny. Dopiero w hospicjum nauczyłem się rozmawiać. Kilka razy pacjenci wybierali mnie, abym wysłuchał spowiedzi z ich życia. Mam wyrzuty sumienia, bo z dwiema osobami takiej rozmowy nie dokończyłem. Wydawało mi się, że naprawa szafki jest pilniejsza, że jeszcze wrócę, że jeszcze zdążę. Nie zdążyłem. Teraz wiem, co w życiu jest najważniejsze. Być i słuchać, kiedy inny człowiek się przed tobą otwiera. Bo może ty nie będziesz miał już nigdy szansy go wysłuchać. Bo może on straci swoją szansę, by wyjaśnić, przeprosić, poprosić o wybaczenie…

***

Pamięci wszystkich dusz, które mogły się narodzić w pokoju dzięki Zbyszkowi i innym wolontariuszom hospicyjnym Pamięci wszystkich naszych bliskich, którym zapalimy światła, by ocieplały ich drugie życie.

Komentarz

  • Tylko miłość zbawi świat - Św. Alojzy Orione
    koleżanka - wolontariuszka, Monika
    14.02.2010, 22:18
    To jest kolejny dowód na to, że są dobrzy ludzie na świecie. Mimo zła tego świata są ludzie którzy wypalają się dla innych. I to jest miłość. Chciałabym żeby znalazło się jak najwięcej osób z taką incjatywą jak Pan. Dzięki takim ludziom jak Pan, eutanazja jest nie potrzebna a wręcz bezsensowana. Nie sztuką jest skrócić cierpienie, ale sztuką jest poświęcić swój czas i wysłuchać drugiego człowieka. Dziękuje za piękne świadectwo.

Dodaj odpowiedź na komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin
Prawy panel

Wspierają nas