Szkoda i kara
Płomienne wystąpienie adwokata znajduje uznanie ławy przysięgłych, a sąd orzeka odszkodowanie idące w setki milionów dolarów. Takie procesy oglądamy na amerykańskich filmach. W Polsce nie wygra się kilkuset tysięcy złotych za poparzenie się kawą w lokalu. Jednak i u nas pokrzywdzeni nie są bez szans.
Warszawskim metrem jeździ niemal 0,5 mln pasażerów dziennie. Ile jest wśród nich osób niewidomych? Trudno powiedzieć. Wiadomo jednak, że duma stolicy, nowoczesna kolej podziemna, jest dla nich niedostosowana. Boleśnie przekonaliśmy się o tym 17 września 2008 roku.
Dramat w metrze
Tego dnia Filip Zagończyk, student dziennikarstwa Uniwersytetu
Warszawskiego, reporter Polskiego Radia Euro, zszedł na stację
Centrum, by pojechać z koleżanką do jednego z centrów handlowych.
Obydwoje są osobami niewidomymi. Filip nie został ostrzeżony, że
peron się kończy. Gdy pod białą laską nie wyczuł posadzki, było już
za późno. Wpadł pod nadjeżdżający pociąg. Pamięta, że starał się
chronić głowę. Udało się. Gorzej z nogami. Jedną amputowano. Po
trzech miesiącach pobytu w szpitalu w Zurychu wygląda na to, że
udało się uratować drugą. Filip nie ma wątpliwości, że przyczyną
jego cierpienia jest brak w metrze zabezpieczeń dla osób
niewidomych, choćby wypukłości na peronach.
– Będę się domagał odszkodowania, nie wiem tylko w jakiej wysokości, to zależy od tego, jak bardzo zmieni się moje życie – deklaruje. – Nacierpiałem się i czuję, że im dłużej się męczę w szpitalach, tym wyższego odszkodowania będę się domagał.
Kierownictwo metra nie dystansuje się od jego finansowych roszczeń. – Kiedy takie roszczenia ze strony pana Zagończyka się pojawią, będziemy mogli o tym mówić – przekonuje Krzysztof Malawko, rzecznik prasowy Metra Warszawskiego. Zaznacza jednak, że na oficjalne stanowisko w tej sprawie jest zbyt wcześnie. – Opinia prokuratury czy też decyzja, trudno powiedzieć, jaką to formę przyjmie, będzie wskazywać na jednoznaczną przyczynę tego wydarzenia – dodaje.
Choć opinia publiczna jest za Filipem, nie brakuje głosów, że domaganie się odszkodowania to wyciąganie pieniędzy; że trzeba było uważać, a jak się jest niewidomym, to odpowiednio używać laski lub mieć kogoś do pomocy. Albo unikać niebezpiecznych miejsc.
– Zawsze można powiedzieć człowiekowi, że mógł nie wychodzić z domu albo mieć przy sobie trzech opiekunów i być może wtedy nie doszłoby do wypadku – oburza się Filip. – Chciałbym, żeby mój proces był nauczką, by zaczęto traktować osoby niepełnosprawne jako pełnoprawnych obywateli, bo takimi jesteśmy.
Czy przyznanie odszkodowania w tej sprawie jest możliwe? Choć
wydaje się, że Filip Zagończyk nie powinien liczyć na sprawę sądową
wzorem toczących się w USA, to i u nas coś się w tej kwestii
zmienia. Widać to na przykładzie spraw o błędy medyczne.
Według szacunków Stowarzyszenia Pacjentów „Primum Non Nocere”, w
Polsce ofiarami błędnego leczenia staje się, przy optymistycznych
założeniach, nawet 20 tys. osób rocznie. Część pacjentów umiera,
część staje się niepełnosprawna, co dziesiąty idzie do sądu,
zawiadamia prokuraturę lub wnosi skargę do Izby Lekarskiej. Jeszcze
niedawno sądy rzadko orzekały w takich sprawach finansową
rekompensatę. Coraz częściej jednak zasądzane są wysokie (jak na
polskie warunki) kwoty, np. 400 tys. zł za amputowanie nie tej nogi
co trzeba, 676 tys. zł oraz 2 tys. zł comiesięcznej renty za
spóźnioną decyzję o cesarskim cięciu, co spowodowało u noworodka
m.in. mózgowe porażenie dziecięce i epilepsję.
Błąd personelu
Aż 700 tys. zł zadośćuczynienia, ponad 15 tys. zł
odszkodowania i 1900 zł dożywotniej renty udało się wywalczyć dla
Piotrka Soszki. W marcu 2002 roku 4-letni wówczas chłopiec miał
operację w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka i Matki w
Katowicach związaną z wrodzoną wadą układu moczowego. Nieszczęście
wydarzyło się po zabiegu. Przez pomyłkę kroplówkę podłączono mu do
cewnika przeznaczonego do znieczulenia zewnątrzoponowego. W ten
sposób wtłoczono mu do kręgosłupa półtora litra płynu. Chłopiec
został sparaliżowany od klatki piersiowej w dół.
Na początku stanowisko szpitala było takie, że sytuacja mieściła się w granicach ryzyka pooperacyjnego, a cewnik być może sam się przesunął. Prawomocny wyrok sądu nie pozostawia złudzeń – to wynik błędu personelu. Mama Piotrka wiedziała o tym od początku.
– Nie wyobrażałam sobie, że można było to tak zostawić – mówi Jolanta Soszka. – Czyjaś głupota posadziła mojego syna na wózek i spowodowała, że jest uzależniony od drugiej osoby praktycznie w stu procentach.
Błąd lekarski zmienił życie rodziny. Oszczędności skończyły się po czterech miesiącach. Państwo Soszkowie skontaktowali się więc z radcą prawnym Jolantą Budzowską, która specjalizuje się w takich sprawach. Było to w czasach, gdy najwyższa rekompensata za błąd medyczny wynosiła 200 tys. zł, dlatego zasądzona kwota była dla wielu zaskoczeniem.
– W mojej ocenie jest to przełom – mówi mecenas Budzowska. – Pomoże uświadomić wszystkim, że to dziecko straciło to, co ma najcenniejsze, czyli zdrowie. A przecież ma przed sobą całe życie. Kwota rekompensaty zawsze jest niewymierna. Konia z rzędem temu, kto powie, jaka ma ona być przy konkretnej szkodzie, bo przecież nikt nie wie, ile pieniędzy poszkodowany będzie potrzebować do końca życia. Kwota powinna jednocześnie korespondować z poziomem życia społeczeństwa. Takie przełomowe procesy pokazują, że podejście sądów do poszkodowanych pacjentów zmienia się na ich korzyść.
Przełomowość sprawy polega też na tym, że wprowadzono nowe procedury w funkcjonowaniu szpitala, a o przypadku Piotrka uczą na studiach medycznych. Zasądzona kwota pozwoliła natomiast rodzinie kupić windę, dostosowany samochód oraz opłacić operację kręgosłupa. Pieniądze to lepsze życie, ale jakże prawdziwe jest w tym przypadku przysłowie, że one szczęścia nie dają.
– Żadne pieniądze nie wrócą mu zdrowia – mówi Jolanta Soszka. – Wolałabym nie mieć grosza, tylko żeby on wyszedł z tego szpitala na własnych nogach, tak jak do niego wszedł. Syn musi mieć jednak zapewnione godne życie. I o to walczyliśmy.
Ugodowy precedens
O godność walczyła też Jolanta Kramarz. Dość długo znosiła
upokorzenia i docinki, gdy próbowała z psem przewodnikiem wejść do
sklepów i restauracji. Mówiono, że to niehigieniczne, że nie
wiadomo, co psu może przyjść do głowy i że jeśli już się zgodzą, to
pies powinien być w kagańcu. Tymczasem, aby Red mógł normalnie
pracować, nie może być w kagańcu. Poza tym, jak każdy pies
przewodnik, Red jest odpowiednio wyszkolony, zadbany, pod stałą
kontrolą weterynarza. Jako labrador ma łagodne usposobienie, wie
też, że nie wolno mu np. ściągać z półek jedzenia. Pani Jolanta
przyzwyczaiła się, że Red jest jej oczami i bez niego nie potrafi
już normalnie funkcjonować.
Najpierw próbowała załatwić sprawę ugodowo. Pisała listy do dyrekcji, powoływała się na obowiązujące przepisy. Niewiele wskórała. W końcu pękła. 27 listopada 2007 roku wybrała się do warszawskiego hipermarketu Carrefour Wileńska. Tam została dość kulturalnie, acz stanowczo poinformowana przez ochroniarza, że nie wolno jej wejść z psem przewodnikiem. Całe zdarzenie zostało nagrane na dyktafon i wraz z oświadczeniem świadka – koleżanki, posłużyło jako materiał dowodowy. Pani Jolanta przy wsparciu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i kancelarii prawnej Gessel złożyła pozew przeciwko sieci Carrefour. Zażądała 25 tys. zł zadośćuczynienia.
Po 14 miesiącach sprawa została umorzona, ponieważ strony zawarły ugodę. Mimo że przepisy w kwestii wpuszczania do sklepów psów przewodników nie były jasne, Carrefour zgodził się przekazać 10 tys. zł na konto Fundacji „Vis Maior”, wspierającej osoby niewidome i słabowidzące, której Jolanta Kramarz jest prezesem. Równie ważne jest, że sieć handlowa umożliwiła wprowadzanie psów przewodników do swych placówek. Historia ta, nagłośniona przez media, niewątpliwie przyspieszyła też powstanie ustawy o psach przewodnikach.
– Taka sprawa działa jak precedens, idzie w eter informacja, że mamy jakieś prawa – mówi zadowolona z ugody Jolanta Kramarz. – Nam chodziło o nasze prawa. Nie o to, żeby kogoś zniszczyć czy pognębić. Myślę, że to jest komunikat dla innych instytucji, że osoby niepełnosprawne nie walczą na śmierć i życie, tylko po prostu chcą porozumienia. Mimo procesu.
Szkoda jedynie, że często dopiero proces mobilizuje do zmian.
Niestety, wygląda na to, że groźba wciąż jest skuteczniejsza niż
prośba.
Amerykanizacja
polskiego prawa? Prof. dr hab. Roman Tokarczyk, Uniwersytet im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, specjalista prawa amerykańskiego: W prawie amerykańskim istnieje przekonanie, że życie jest wartością bezcenną i traktowane jest to dosłownie. Dopuszcza się więc subiektywną wycenę uszczerbku na zdrowiu przez poszkodowanego. Granica realizmu roszczeń zależy głównie od tego, na kim ciąży obowiązek spłaty odszkodowania, a dokładniej – jak szacujemy zasobność jego kiesy. Druga sprawa, w Ameryce jest system kazusów, czyli każda sprawa jest dla sądu niepowtarzalna, traktowana bez szufladkowania. Owa nieszufladkowalna niepowtarzalność traktowania każdej sprawy przez sąd doskonale harmonizuje z nieszufladkowalną niepowtarzalnością oceniania wartości uszczerbku na zdrowiu, czy też tym bardziej – utraty życia. (...) Także w Polsce sądy podejmują próby rozstrzygania precedensowych spraw wg wzorów amerykańskich. Mimo różnic systemów prawnych, polski wymiar sprawiedliwości zaczyna przejmować niektóre rozwiązania prawa amerykańskiego. Myślę, że coraz więcej będzie analogicznych do amerykańskich rozstrzygnięć. Szczególnie w sprawach, w których nie można obiektywnie wymierzyć szkody. |
Miniprzewodnik poszkodowanego Poszkodowany może się starać w sądzie cywilnym o: - zadośćuczynienie – sposób naprawienia szkody niemajątkowej (tzw. krzywdy), polegający na zapłacie pokrzywdzonemu odpowiedniej sumy pieniężnej. Krzywdą mogą być cierpienia fizyczne lub psychiczne ofiary błędu medycznego, cierpienia psychiczne ofiary naruszenia dobrego imienia itd.; - odszkodowanie – sposób naprawienia szkody majątkowej, polegający przede wszystkim na zapłacie poszkodowanemu odpowiedniej kwoty pieniężnej. Szkoda majątkowa składa się z dwóch elementów: straty oraz tzw. utraconych korzyści. Strata to pomniejszenie majątku poszkodowanego (np. kwoty, które poszkodowany musiał wydać na leczenie skutków błędu medycznego). Natomiast utracone korzyści są to dochody, które poszkodowany mógłby uzyskać, gdyby nie wyrządzono mu szkody (np. taksówkarz może domagać się zwrotu dochodów, które mógłby osiągnąć, gdyby nie musiał poddać się leczeniu błędów medycznych). Poszkodowany może domagać się w ramach odszkodowania zapłaty kwoty obejmującej stratę, jak i utracone korzyści; - rentę - forma odszkodowania za spowodowanie całkowitej lub częściowej utraty zdolności do pracy zarobkowej przez poszkodowanego, zwiększenia się jego potrzeb lub ograniczenia perspektyw w przyszłości. Renta może być przyznana dożywotnio. Konsultacja: mec. Piotr Pawłowski |
Rola ustawy antydyskryminacyjnej |
Od szkody do rekompensaty
Droga od szkody do rekompensaty (w uproszczeniu):
1. Ugoda. Nie zaszkodzi najpierw wysłać pisma z prośbą o
naprawienie szkody lub krzywdy, z podaniem konkretnej kwoty (w
przypadku szkody) lub np. formy przeprosin (w przypadku krzywdy).
Można też próbować zawrzeć ugodę, czyli wytargować kwotę
odpowiadającą obu stronom. Ugodę można zawrzeć na każdym etapie
sporu.
2. Sąd. Pozew składa się co do zasady do sądu rejonowego pozwanego;
do wydziału pracy, jeśli chodzi o dyskryminację w pracy; do
wydziału cywilnego, gdy sprawa dotyczy
np. błędu medycznego lub naruszenia dóbr osobistych. Istnieje
jednak możliwość dochodzenia odszkodowania przez sądem powoda
(poszkodowanego), np. przy składaniu powództw o odszkodowanie za
błędy medyczne. Do sądu okręgowego składa się pozwy o naruszenie
dóbr osobistych (np. dobrego imienia) lub gdy żądana kwota
przewyższa 75 tys. zł. Na wytoczenie procesu są zwykle 3 lata od
dowiedzenia się o szkodzie i osobie lub jednostce za nią
odpowiedzialnej, ale nie więcej niż 10 lat od daty zdarzenia, które
spowodowało szkodę. Ten drugi termin nie dotyczy spraw o błędy
medyczne. Trzeba na początku wpłacić 5 proc. żądanej kwoty, ale np.
osoby ubogie mogą liczyć na zwolnienie z opłaty. Przegrany zwraca
koszty procesu. Pieniacze zawsze więc tracą.
3. Apelacja. Aby złożyć apelację, należy wystąpić do sądu, który
wydał wyrok, o sporządzenie uzasadnienia i doręczenie go wraz z
wyrokiem. Sąd nie doręcza wyroku
z urzędu. Od daty doręczenia strona ma 14 dni na apelację, którą
składa się do sądu okręgowego (jeżeli w I instancji orzekał sąd
rejonowy) albo do sądu apelacyjnego (jeżeli
w I instancji orzekał sąd okręgowy). Koszty są podobne jak w I
instancji. Wyrok sądu apelacyjnego jest prawomocny.
4. Skarga kasacyjna. Skarga kasacyjna do Sądu Najwyższego nie może
zostać wniesiona od każdego wyroku sądu odwoławczego (sądu
rozstrzygającego apelację). Skargę taką można wnieść np. gdy
wartość przedmiotu sporu wynosi co najmniej 50 tys. zł (albo co
najmniej 10 tys. zł – w sprawach z zakresu prawa pracy).
5. Strasburg. Aby Europejski Trybunał Praw Człowieka (ETPCz) w
Strasburgu zajął się sprawą, trzeba wyczerpać wszystkie etapy
dochodzenia swych praw w kraju, łącznie
z kasacją, o ile przysługuje. Forma skargi do ETPCz jest dowolna,
może być napisana po polsku. Sprawa musi jednak naruszać prawa
zawarte w Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i
Podstawowych Wolności lub w protokołach do tej Konwencji, które
ratyfikowała Polska. Do ETPCz występuje się przeciwko
państwu.
Konsultacja: mec. Piotr Pawłowski
Komentarze
-
Wypadek w pracy
09.05.2018, 21:18Od siedmie lat jestem sparalizowany od pasa w dol.Pracowalem w Köln na budowie.Rozszalowalismy szalunki i pech chcial,ze to ja musialem odpinac sciany szalunkowe.Tyle razy powtarzalem do kolegow z pracy,ze jezeli tak dalej beda opierane sciany szalunkowe,o rusztowanie to,w koncu stanie sie jakas tragedia.No i stalo sie,tylko akurat,ze to padlo na mnie.Nie wiem co sie stalo,czy dzwigowy uderzyl lancuchami o rusztowanie,czy moze ktorys z chlopakow wszedl na rusztowanie,ale mniejsza z tym,stalo sie i tego czasu juz sie niecofnie.Trzy,cztery dni po operacji,ktora mialem w Köln przewieziono mnie do specjalistycznej kliniki w Bochum.Tam dowiedzialem sie,ze nie dostane odszkodowania,poniewaz chlopak,ktory operowal dzwigiem jest z mojej firmy.Po dwoch tygodniach odwiedzili mnie moi koledzy,z ktorymi razem pracowalem.Powiedzieli mi,ze byla kontrola bhp,ale nikt z nimi nie rozmawial.Poprostu byla rozmowa brygadzisty i kierownika z behapowcami przy zamknietych drzwiach.Powiedziano kontrolerom z bhp,ze pracownicy maja dwie przerwy w ciagu dnia po 1 godz.a takze ze ludzie pracuja od 8 -16.Oczywiscie byla to ladna bajeczka,poniewaz pracowalismy od 7-17,a przerwy mielismy dwie,ale tylko po 30min.Nie rozumiem jednego,dlaczego zaden z kontrolerow bhp nie rozmawial z zadnym z pracwnikow.Nie dosyc tego probowali namowic pracownikow,aby w razie czego zeznali,ze bylem pod wplywem alkoholu.Jedno co moge powiedziec moim kumplom z pracy,ze jestem im bardzo wdzieczny za to,ze nie dali sie przekonac szefostwu do tego chamstwa,ktore chcieli mi zrobic.Jeszcze raz dziekuje z calego serca.Prosze mi odpowiedziec,czy mam jakies szanse,abym otrzymal jakiekolwiek odszkodowanie.Probowalem tutaj w Niemczech sprobowac cos zdzialac,ale oczywiscie dostalem odpowiedz od prawnika,ze to jest za bardzo mozolna droga i nie wiadomo,czy cos z tego wyjdzie.Najbardziej co mnie boli w sercu od tego wypadku to to,ze nie uslyszalem od nikogo z szefostwa,chociazby jest mi bardzo przykro.A,jezeli ta sciana by mnie zabila,to tez powiedzieliby mojej Zonie przykro nam bardzo,ale nie dostanie Pani zadnego odszkodowania za Meza,poniewaz dzwigowy byl z tej samej firmy.Prosze mi powiedziec,czy mam wogole jakies szanse.Myslalem,ze taka korupcja jest,tylko we wschodnich krajach,ale po tym co mnie spotkalo nie dowierzam,ze w Niemczech jest jeszcze gorzej jak w innych krajach.odpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz