Przyjadę pomóc każdemu
Nierozważny krok, brawura, pech. Wątpliwości nie budzi też inne określenie: tragedia. Złamany kręgosłup, złamane życie. A może nie, może tak musiało być? Po to, aby mógł odnaleźć nowe powołanie - pomoc innym.
Boże Ciało 1996 roku było upalne. Pięć rodzin wybrało się nad jezioro, na długi weekend. W sobotę wieczorem Jacek Żyła stanął na brzegu, a potem zbiegł do wody i rzucił się do przodu.
- Mam to nagrane - wspomina ze smutkiem. - Kolega miał kamerę, wcześniej wygrał jeden z odcinków programu ''Śmiechu warte". I kręcił kolejne filmiki. Umówiliśmy się, że nazwie go: Pechowy skok. Można to trafniej nazwać? Unosiłem się bezwładnie w wodzie, czułem, że tonę, i słyszałem, jak koledzy na brzegu wołali: ''Filmuj, zobacz, jak super udaje''.
Zorientowali się w ostatniej chwili. Odwrócili go w wodzie, z pobliskiego domku przynieśli drzwi i koc.
Miał być żywą rośliną
Karetka przyjechała po 15 minutach, żona Jacka pojechała za nimi, do Poznania, rodzinnego miasta. W szpitalu usłyszała: ''Nawet jeśli mąż przeżyje, do końca życia będzie rośliną".
Diagnoza była jednoznaczna, złamanie kręgosłupa, porażenie czterokończynowe, uszkodzenie w odcinku szyjnym C5-C6. W wyniku operacji, jakie przeszedł, wszczepiono mu implant - blachę przyczepioną do kręgosłupa.
- To, że mam złamany kręgosłup, do mnie nie docierało, nie mogło się przebić do świadomości. Cały czas powtarzałem, że jeszcze parę dni i wyjdę stąd o własnych siłach, wrócę do pracy, w ogóle wszystko będzie po staremu.
Mylił się, nic już nie miało być tak jak dawniej.
- Czas płynął, a ja nie mogłem ruszyć nogą, ręką, nie byłem w stanie przekręcić się na bok, nawet wziąć głębszego oddechu. Tak dzień po dniu, aż w końcu zaczynało do mnie docierać - nie jest dobrze.
Ze szpitala przyjechał przed świętami Bożego Narodzenia, po Nowym Roku spędził kilka tygodni w sanatorium i na bardzo długo wrócił do domu.
- Gdy skoczyłem, miałem 37 lat. Własną firmę transportową, dwa tiry, dwóch pracowników, oczywiście sam też jeździłem. Kochałem jeździć, kochałem samochody. To były czasy, gdy się jeszcze samemu przerabiało auta, potrafiłem przy nich majstrować całymi godzinami. A potem nie byłem w stanie zrobić nic. Nawet podnieść się z wózka. Wegetacja to jedno słowo, które mówi wszystko.
Pojawiło się wiele chwil zwątpienia. Na szczęście Jacek potrafił znaleźć w sobie siły do walki. W szpitalu poddano go rehabilitacji.
- Wtedy niemal za wszystko trzeba było płacić, za zabiegi rehabilitacyjne, dyżury pielęgniarek, słowem - ciągle trzymałem się za kieszeń. Jakby dobrze policzyć, to jeden samochód na mnie poszedł.
Potem ćwiczył w domu, lata leciały, efekty były, ale skromne. Powoli zaczął ruszać ręką, potem drugą, z czasem mógł trochę poruszyć tułowiem. To jednak wciąż było niewiele i jego życie się nie zmieniało. Aż do tamtego dnia przed dziewięciu laty...
- Przyjechali znajomi z mężczyzną, którego nie znałem. Zaczęli opowiadać, że w Poznaniu jest drużyna rugby, z zawodnikami na wózkach, że w kraju jest wiele takich drużyn, że mają regularną ligę i proponują, abym z nimi trenował i grał. Zabrzmiało to jak ponury żart. Przecież ledwo się ruszałem, a oni chcieli ze mnie zawodnika zrobić. Zresztą w tamtym momencie zafascynowało mnie coś innego.
Znów poczuć wolność
Nowy znajomy, mimo że był bardziej połamany niż Jacek, przyjechał autem. W tym momencie Jacek wiedział, że musi mieć samochód. Ściągnął mu go z Niemiec kolega - Opla Kadetta, przystosowanego dla osoby niepełnosprawnej. Kiedy w nim usiadł, naprawdę uwierzył, że jeszcze wiele może w życiu zrobić. Znów mógł pokonywać kilometry, słowem czuć się wolny od ograniczeń wózka. Mógł poznać więcej ludzi, miał impuls do intensywniejszej rehabilitacji.
Dziewięciu poznańskich zawodników rugby na wózkach trenuje w
każdą sobotę.
Zdecydował się też przystąpić do drużyny. W Poznaniu gra ich ośmiu poszkodowanych po skokach do wody, a dziewiąty w wypadku samochodowym. Mają w kraju ligę składającą się z dziewięciu drużyn, rozgrywki trwają przez cały rok, więc jeżdżą do różnych miast.
- Spotykamy się też na turniejach, gdzie są wszystkie drużyny. Ponad setka osób na wózkach w jednym miejscu robi wrażenie.
Rugby, choć ważne w rehabilitacji, jest jednak tylko zabawą. Prawdziwe wyzwanie przed panem Jackiem pojawiło się trzy lata temu.
Ułatwić innym życie
- Zjawił się u mnie właściciel sklepu ze sprzętem dla osób niepełnosprawnych z Poznania. Mówił, że mam smykałkę do technicznych spraw, więc bym się przydał. I uściślił, w czym mam mu pomagać.
Przede wszystkim w doborze odpowiedniego sprzętu rehabilitacyjnego dla niepełnosprawnych, głównie wózków.
- Bardzo często jest tak, że osoba z zaświadczeniem lekarskim trafia do sklepu i dostaje wózek pierwszy z brzegu. To ogromny błąd. Wózek z reguły musi starczyć na pięć lat. Źle dobrany zamiast ułatwiać funkcjonowanie może jeszcze utrudnić życie. Żeby do tego nie doszło, powinien być wcześniej wymierzony, sprawdzony pod kątem potrzeb danej osoby, oszacowany, czy jest odpowiednio wytrzymały. Ponadto trzeba jeszcze wziąć pod uwagę wiele innych czynników.
Sklep ma w asortymencie także inwalidzkie łóżka i drobniejszy sprzęt. Za wszystko płacą NFZ oraz ośrodki pomocy społecznej.
- Wiele osób, szczególnie tuż po wypadkach, nie ma pojęcia, co im się należy. Pierwszy z brzegu przykład: spotykam ludzi w pieluchach. To nie te czasy, dziś używa się niekrępujących cewników. Tylko skąd oni mają to wiedzieć?
Wielu ludzi nie potrafi wypełnić wniosku do NFZ. Nie mają
pojęcia, do jakiego lekarza się zgłosić, jaki specjalista może im
pomóc, gdzie jest odpowiedni ośrodek rehabilitacyjny.
Listę problemów można by ciągnąć długo, ale osoby niepełnosprawne
doskonale wiedzą, z jakimi problemami na co dzień muszą się
zmagać.
Zadanie do realizacji
Szef sklepu kupił nowego Volkswagena Caddy, to służbowy samochód Jacka. Jeździ od poniedziałku do piątku, głównie po Wielkopolsce, zjeździł ją już wzdłuż i wszerz, choć często trafia do odleglejszych miejscowości.
Odwiedza osoby niepełnosprawne w domach, szpitalach, jest częstym gościem sanatoriów, ośrodków rehabilitacyjnych i oczywiście domów pomocy społecznej. Tym ostatnim dość regularnie przekazuje sprzęt, którego ktoś już nie używa, a na tyle dobry, że może służyć innym. Najczęściej są to wózki, z których ''wyrastają'' młodzi ludzie.
- Jestem katolikiem, osobą głęboko wierzącą. Po wypadku wciąż zadawałem pytanie - dlaczego? Za co mnie to spotkało, akurat mnie? W szpitalu zapytałem o to księdza Popatrzył mi w oczy i powiedział: „Może Bóg tak chciał, zmienił twoje życie, wyznaczył jakieś zadanie?". Teraz wiem, jakie dostałem od niego zadanie, i staram się je realizować najlepiej, jak potrafię.
Mówi, że spotkał w życiu wielu życzliwych ludzi, ale najważniejsza jest ro¬dzina. Żona Małgorzata wspiera go przez cały czas, podobnie jak dwaj synowie - starszy skończył 25 lat i niedawno został ojcem. Drugi syn jest o cztery lata młodszy, studiuje fizjoterapię, często jeździ z ojcem na pomiary sprzętu i spotkania z osobami niepełnosprawnymi.
Dziś Jacek, choć z trudem, porusza się o kulach. Potrafi sam wyjść z parterowego domu i wsiąść do samochodu. Najważniejsze, że może dojechać do ludzi, którzy stracili nadzieję lub jeszcze jej nie zyskali, którzy czekają na jego pomoc.
- Dojadę do każdego, kto potrzebuje, na pewno nie zawiodę - deklaruje.
Dodaj odpowiedź na komentarz
Polecamy
Co nowego
- Ze wsparciem samej Ewy Pajor. Polki otworzą pierwsze w historii MŚ w ampfutbolu!
- Jesień pod znakiem profilaktyki
- Głos nauczycielski: MEN planuje zmianę sposobu finansowania uczniów z niepełnosprawnościami
- „Ubezwłasnowolnienie i DPS to byłaby dla mnie masakra”
- Rusza głosowanie na najlepszego i najpopularniejszego sportowca 2024 roku – tegoroczne #Guttmanny nadchodzą
Komentarz