Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

12 karabinów pod łóżkiem

03.07.2024
Autor: Ilona Berezowska, fot. Archiwum prywatne
Źródło: Integracja 2/2024
Zawody. W tle widać kibiców, rozmazanych trochę na zdjęciu. Na pierwszym planie stoi kobieta. Ma na sobie różowa czapkę i ciemną kurtkę. W dłoni trzyma krótkofalówkę. Idzie gdzieś, ale odwraca głowę w przeciwnym kierunku niż idzie, jakby coś usłyszała.

Zofia Kiełpińska to legenda sportów zimowych. Zakopianka, dwukrotna olimpijka, brązowa medalistka mistrzostw świata w drużynie, brązowa medalistka zimowej uniwersjady, biegaczka narciarska, biathlonistka, urzędniczka zaangażowana w promocję sportu, organizację zimowych igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata FIS, olimpiad specjalnych i rozwój sportu akademickiego, delegatka techniczna podczas paralimpiady w Pjongczangu i Pekinie oraz zawodów cyklu pucharów świata w paranarciarstwie biegowym i parabiathlonie. Kobieta o niespożytej energii do działania, matka, żona, działaczka, opowiedziała „Integracji” o swojej karierze zawodniczej i nowym dla niej świecie parasportu, oraz zdradziła, dlaczego broń trzymała pod łóżkiem.

Ilona Berezowska: Na świecie biathlon kobiecy zaczął się rozwijać na początku lat 80. Pani też miała wtedy incydent z tą dyscypliną, chociaż w Polsce nie było jeszcze drużyny biathlonowej. Jak to się stało?

Zofia Kiełpińska: Kobiety w pucharze świata wystartowały po raz pierwszy w 1983 r., ale z biathlonem zetknęłam się wcześniej. W technikum hotelarskim brałam udział w zawodach biathlonowych. Przygotowywał nas do nich nauczyciel przysposobienia obronnego. Strzelałyśmy z wiatrówek. Wszystko dlatego, że biathlon pojawił się w programie Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży. Byłam już wtedy biegaczką narciarską i wspólnie z koleżankami z innych oddziałów szkoły tworzyłyśmy sztafetę. Pojechałyśmy na szkolne igrzyska i je wygrałyśmy. Ja wygrałam również bieg indywidualny. Do dzisiaj ślad po tym wydarzeniu jest przechowywany w kronice szkoły, co odkryłam wiele lat później. W każdym razie kiedy skończyłam szkołę, moja przygoda z biathlonem zakończyła się na wiele lat.

Co się zmieniło pod koniec lat 80., że trafiła Pani do pierwszej polskiej drużyny biathlonowej?

Wiedzieliśmy, że odbywają się mistrzostwa świata w tej dyscyplinie. Od czasu do czasu była tam wysyłana z Polski jakaś zawodniczka. Zawodniczki jechały, zaznaczały swoją obecność, reprezentowały barwy narodowe, i to było wszystko. Jednak w 1988 r. doszliśmy do ściany. MKOL podjął decyzję, że jeśli w 1989 r. na mistrzostwach świata pojawi się 11 drużyn narodowych kobiet, to w 1992 r. biathlon będzie dyscypliną olimpijską. Unia Biathlonowa IBU postawiła warunek, że musi się pojawić drużyna kobiet z Polski.

Pani wtedy myślała już o wycofaniu się z biegów narciarskich i zakończeniu kariery.

Nie tylko myślałam o tym, ale to zrobiłam. Zakończyłam karierę biegaczki narciarskiej. Od czterech lat byłam mężatką. Chcieliśmy powiększyć rodzinę. W 1989 r. urodził się nasz syn, a pół roku później przyjechał do mnie prezes Polskiego Związku Biathlonu, pan Lewicki, w towarzystwie trenera Jankowskiego, słusznie uważanego za twórcę polskiego biathlonu kobiecego. Byłam matką karmiącą, a oni zaskoczyli mnie propozycją dołączenia do drużyny w roli kapitana. Postawiłam warunek, że dziecko musi być ze mną, i zaczęłam przygodę z profesjonalnym kobiecym biathlonem.

Kto trafił do tej drużyny?

Było nas 10 albo 12. W tej grupie jako 29-latka byłam najstarsza. Towarzyszyły nam też juniorki. Lokomotywa ruszyła, ale było pod górkę, i to bardzo. Grupa podlegała pod Polski Związek Biathlonu. Dziewczyny musiały umieć przynajmniej jedną część biathlonu, czyli musiały być biegaczkami. Ja byłam najszybsza. Kończąc karierę, na pięć biegów w mistrzostwach Polski zdobyłam cztery srebra i jedno złoto. Po urodzeniu dziecka byłam w jeszcze lepszej dyspozycji.

W większości byłyście z Zakopanego, a tymczasem Wasz klub to Dynamit Chorzów. Skąd się wzięłyście w barwach śląskiego klubu? Gdzie trenowałyście i jak to było zorganizowane?

Strzelałyśmy u mnie w domu. Na mojej łące. Mój tata przygotował dla nas dwa słupy. Z trenerem zawiązali na nich metalową linkę, a na tej lince wisiały tarcze. Do dziś moi sąsiedzi, którzy pamiętają tamte czasy, pytają, czy pod moim łóżkiem są jeszcze karabiny. Bo to u mnie pod łóżkiem leżały dwie skrzynki amunicji i 12 karabinów. Dziewczyny przychodziły do mnie, przebierały się w moim domu i wychodziłyśmy na trening. Całą jesień 1989 r. spędziłyśmy na moich łąkach. Czasem miałyśmy wyjście na strzelnicę.

Z jednej strony chciano stworzyć drużynę kobiet, ale tak naprawdę nikt jej nie chciał. Każda z nas należała do innego klubu narciarskiego, a w żadnym z tych klubów nie było sekcji biathlonowej. Po różnych perypetiach i zmianach w klubie Dynamit Chorzów znalazło się tam dla nas miejsce.

Dlaczego Was nie chciano?

Tak to jest, gdy kobiety wchodzą w męski sport. Biathlon z całą pewnością był męskim sportem z korzeniami wojskowymi. I nawet medale tego nie zmieniały, bo kto by się przejmował babskimi osiągnięciami. Tak to wtedy wyglądało.

Jeździłyście na zgrupowania?

Tak, i Tadeusz Jankowski bardzo logicznie te zgrupowania układał. Trenowałyśmy na zgrupowaniach i letni, i zimowy biathlon. Skoro jesteśmy przy zgrupowaniach, to przypomniała mi się sytuacja, gdy jedna z młodszych zawodniczek powiedziała do trenera, że nie będzie ze starą rudą babą biegać w parze. To była 16-letnia wówczas Sylwia Ziemianin [z domu Szelest, wicemistrzyni Polski w sprincie i w sztafecie w 1993 r. – IB]. Mówię o tym dlatego, że spotkałyśmy się na gali 40-lecia biathlonu i Sylwia zaczęła wspominać, jaka stara jej się wtedy wydawałam. Śmiałyśmy się do łez.

A wracając do zgrupowania, odbywało się na Turbaczu. Nasza konkurencja w tym czasie jeździła na lodowce. Do tego u nas nie było akurat śniegu, a schronisko nie było takie jak dzisiaj. Było zimno, brak ciepłej wody. Na śniadanie jadałyśmy twarożek z dżemem, a na kolację dżem z twarożkiem. Wstawałam o 3:00 i pomagałam trenerowi usypywać te nasze 300 m trasy biegowej. O 8:30 był trening. Tarcze były przypięte pinezkami do drzew. To, że my nikogo nie zastrzeliłyśmy na tym Turbaczu, to prawdziwy cud.

Udało się Wam wypracować formę w takich warunkach?

Gdy zeszłyśmy z Turbacza i pojechałyśmy na puchar świata do Hochfilzen, to biegowo wymiatałam. Zdobyłam tam na nieoficjalnych mistrzostwach Europy brązowy medal. Turbacz dobrze nam zrobił, ale ciągle miałyśmy problem ze strzelaniem. Nie miałyśmy trenera do strzelania. Internetu jeszcze nie było, żeby coś podejrzeć u innych. Bez względu na warunki byłyśmy mocną drużyną. Jedną i zwartą. Może dlatego udawało nam się wtedy sięgać po medale w drużynie. A brązowy medal na mistrzostwach świata w 1993 r. był tego zwieńczeniem.

W 1993 r. nie byłyście faworytkami mistrzostw świata w Bułgarii, prawda?

A gdzie tam faworytkami! Pojechałyśmy na straty, ale w Borowcu nagle zrobiła się wiosna. Warunki na trasie stały się ciężkie. Spod śniegu wyszły kamienie, korzenie. Gwiazdy światowego biathlonu nie umiały się w tym odnaleźć, przewracały się. Ich narty nie były do tego przygotowane, a my po tym Turbaczu byłyśmy jak u siebie w domu. Zdobyłyśmy medal i zrobiłyśmy kwalifikacje na igrzyska do Lillehammer. Pokazałyśmy silną drużynę. Mamy 2024 r. i nikt nie powtórzył drużynowego sukcesu kobiet i mężczyzn z lat 80 i 90.

Po biathlonie była kariera w urzędzie miasta?

Tak, pracowałam przez 30 lat jako naczelnik wydziału, który zmieniał nazwy. Bez względu na to, jak się nazywał, zajmowałam się tam sportem, turystyką, rekreacją i edukacją.

W 2014 r. zaczęła się Pani przygoda z profesjonalnym sportem paralimpijskim. Została Pani delegatem technicznym. Jak do tego doszło?

Zadzwonił do mnie prezes Międzynarodowego Komitetu Paralimpijskiego. Pamiętam, że spojrzałam na numer na komórce i bałam się odebrać. Jakiś niemiecki numer – nie mogłam sobie przypomnieć, czy znam kogoś w Niemczech. Na szczęście odebrałam. W zdumieniu wysłuchałam propozycji współpracy jako delegat techniczny.

Dlaczego była Pani zaskoczona? Już wcześniej miała Pani kontakt ze sportem osób z niepełnosprawnością jako urzędniczka.

To prawda. Jako naczelnik w urzędzie miasta organizowałam Olimpiadę Specjalną w Zakopanem. Miałam okazję współpracować z organizacją Sprawni Razem, ale delegat techniczny to coś zupełnie innego. Zgodziłam się przyjąć tę propozycję. Jestem delegatem technicznym FIS i to jest doskonałe przygotowanie do paranarciarstwa.

Na jakich zawodach Pani zadebiutowała w roli delegata?

Pracuję jako delegat techniczny FIS w biegach narciarskich od 1999 r., ale pierwszy raz w roli delegata technicznego w paranarciarstwie pojechałam do Pjongczangu w 2018 r. na paraigrzyska. Musiałam się do tego solidnie przygotować. Przeczytałam całą dokumentację. Każdą protezę obejrzałam na zdjęciu, każdy typ wózka. Nauczyłam się każdej grupy startowej, obejrzałam każdy dostępny film na stronach federacji World Para Nordic Skiing i IPC. Nauczyłam się każdego zawodnika i jego niepełnosprawności.

Przydało się to wszystko w praktyce?

To było dla mnie ogromne przeżycie emocjonalne. Niby wszystko wiedziałam. Widziałam na filmach. Znałam każdy ruch, np. Oksany Masters [reprezentantka USA, 8-krotna medalistka paralimpijska w biegach i 5-krotna w biathlonie – IB], ale gdy zobaczyłam na żywo, jak podjeżdżają do miejsca strzeleckiego, kładą się razem z wózkiem, jak podjeżdżają zawodnicy niewidomi i strzelają do celu, to nie mogłam zasnąć. Pierwsze pięć nocy nie potrafiłam wyłączyć tych obrazów w swojej głowie. Weryfikowałam swoją teoretyczną wiedzę w praktyce. Szybko wychwytywałam różnice między pracą delegata technicznego w biegach osób pełnosprawnych a pracą z zawodnikami z niepełnosprawnością. Każdy dzień był lekcją, czasem życiową.

Co dokładnie robi delegat na zawodach?

Delegat techniczny odpowiada za bezpieczeństwo zawodników i prawidłowe, zgodne z przepisami, przeprowadzenie zawodów; musi przykładowo sprawdzić każdy zjazd 4–5 razy. Raz z zamkniętymi oczami, by poczuć siły odśrodkowe tak, jak zawodnik niewidomy. Kolejny raz – na wózku. Tylko proszę mnie nie pytać, jak było na wózku, bo wstyd się przyznać. Zawodnicy od delegata oczekują tylko jednego: bezpiecznej trasy. Żeby im to zapewnić, delegat musi wszystkiego doświadczyć. Poczuć trasę tak, jak zawodnicy.

Spróbowała Pani strzelania z karabinu dźwiękowego?

Tak, ale o wynik też proszę nie pytać.

To na zachętę zdradzę swój wynik. Trafiłam zaledwie raz.

(Śmiech) Ja za pierwszym razem nie trafiłam. Nie mogłam się przestawić. Celowałam z oka. Próbowałam trafiać lufą w cel, zamiast słuchać dźwięku w słuchawkach. Ten dźwięk mnie rozpraszał. Po jakimś czasie w kolejnych podejściach zaczęłam trafiać do celu. Niewidomi i słabowidzący biathloniści są po prostu niesamowici. 

Czy zmienił Panią kontakt z paralimpijczykami?

Z Pjongczangu wróciłam tak mocna psychicznie, że sama do siebie mówiłam: „Kiełpińska, nikt ci nie podskoczy. Jesteś zdrowa, silna, masz oczy, uszy, nogi, ręce, nerki. Wszystko na swoim miejscu. To bierz się do roboty”. Udział w paraigrzyskach całkowicie odmienił moje podejście do opinii innych ludzi na mój temat. Wiem, co potrafię. Wiem, jakie bariery muszą pokonywać ludzie, którzy nie mają tego co ja. Tylko żyć i cieszyć się ze wszystkiego!

Cofnijmy się jeszcze do czasu, gdy była Pani zawodniczką. Jaka jest różnica między igrzyskami w Albertville, gdzie Pani debiutowała, a współczesnymi. Jaka jest różnica między zawodami osób pełnosprawnych i z niepełnosprawnością?

To są różne światy. Przeżycia emocjonalne są dla zawodników identyczne, ogromne i wyjątkowe. Rywalizacja stoi na wysokim poziomie, ale walka z samym sobą i determinacja bywa większa w sporcie paralimpijskim. Moje igrzyska były wypełnione nadzieją. Byłam dobrze przygotowana, ale po upadku w czasie treningu miałam złamany kłykieć łokciowy, więc z tym strzelaniem różnie bywało. Nie byłam w stanie pokazać, co naprawdę potrafię.

Natomiast jako delegat w Korei miałam więcej problemów emocjonalnych. Musiałam się nauczyć atmosfery tych zawodów i nie dać się ponieść emocjom. Była taka sytuacja, gdy w końcówce biegu biathlonowego w Pjongczangu widziałam, jak zawodnik źle wjechał na most. Było wiadomo, że się przewróci, i tak się stało. Podbiegłam do niego, żeby ocenić sytuację, a on leżał na swoim kijku i nie mógł się podnieść. Ale na mój widok zaczął płakać, łzy spływały mu po policzkach. Powiedział: „Proszę, pozwól mi skończyć ten bieg”, był bowiem przekonany, że go zdyskwalifikujemy. Udało mu się ukończyć bieg i nawet zdobyć medal. Wzruszył mnie tym, bo chciał walczyć do końca.

Widziałam wielu pełnosprawnych zawodników, którzy strzelili focha i nie kończyli biegu, szukając przyczyn we wszystkim dookoła. Nie podejmowali walki. To jest ta najważniejsza różnica. Swoją postawą i determinacją zawodnicy paralimpijscy niezmiennie mi imponują.

Była Pani delegatem także na paralimpiadzie w Pekinie. To czas covidu i restrykcji wprowadzonych przez organizatorów i chińskie władze. Jak się tam pracowało?

Już sama podróż była szalona. Najpierw do Frankfurtu. Tam spotkałam koleżankę i razem leciałyśmy do Singapuru. W samolocie z Singapuru do Pekinu byłyśmy tylko dwie. Siedziałyśmy w dwóch końcach samolotu. Musiałyśmy przekonać obsługę, że się znamy, żeby pozwolili nam usiąść bliżej siebie i móc rozmawiać.

Na miejscu w Pekinie się załamałam. Wszędzie białe tunele. Ludzie mieli tylko oczy, resztę zasłoniętą. W autobusie znowu tylko my. Cztery godziny czekałyśmy na wynik testu na lotnisku.

Rano wyszłam z hotelu. Wymyśliłam, że potruchtam. Doszłam do bramy i włączył się alarm. Od razu pojawiło się czterech ochroniarzy. Cofnęli mnie do hotelu i pogrozili palcem, że tak nie wolno. A praca? Wychodziliśmy o 6:00, przyjeżdżaliśmy do obiektu i spędzaliśmy tam cały dzień. Niestety, Chińczyków, którzy z nami pracowali, mogę rozpoznać tylko po oczach. Nie zdejmowali masek nawet na chwilę. Przy wyjeździe z obiektu robili nam szczegółową kontrolę. Do dzisiaj nie wiem, czego szukali. Od strony technicznej wszystko stało na wysokim poziomie. Nie brakowało też przygód. Był taki dzień, kiedy pył naniesiony wiatrem zmienił kolor śniegu na brązowy. Wiatr połamał różne konstrukcje. Pekinu nie da się porównać do Pjongczangu ani do niczego innego.

Czy wybiera się Pani na paraigrzyska w 2026 r.?

Nie robię długoterminowych planów. Mam 64 lata. Myślę o najbliższych planach i sezonie. Bliżej będzie zimowa uniwersjada w Turynie. I to będzie wyjątkowe wydarzenie, bo z mojej inicjatywy na tych zawodach będą startować także zawodnicy z niepełnosprawnością. Pierwszy raz niepełnosprawni studenci będą mogli wystartować w uniwersjadzie zimowej. Jestem z tego bardzo zadowolona. Parasport stał się już trwałą częścią mojej pracy.

Ma Pani jeszcze jakieś niezrealizowane plany? I proszę nie mówić, że w wieku 64 lat jest na nie za późno...

(Śmiech) Moją najlepszą decyzją było przejście na emeryturę. Kocham swoje miasto i sądziłam, że nie będę umiała żyć bez pracy w urzędzie. A potrafię. Po ostatnich siedmiu latach pracy odzyskałam swobodę i radość. Mam plany, wspaniałą rodzinę, dwóch dorosłych kapitalnych synów. Piękny dom. Codziennie widzę Giewont. Nadal dzwoni telefon i okazuje się, że jestem w różnych sprawach potrzebna. Czego ja mogę więcej chcieć? Żebym tylko zdrowa była, na biegówki mogła wyjść i żeby czasem znów zadzwonił telefon. 

I tego Pani życzę, dziękując za rozmowę.


Artykuł pochodzi z numeru 2/2024 magazynu „Integracja”.

Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.

Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.

   

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas