Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Do końca świata, i o jeden dzień dłużej

12.01.2008
Autor: Joanna Dembińska
Źródło: inf. własna

zdjęcie: Jurek OwsiakW niedzielę, 13 stycznia 2008 r. zagrała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Dziś przedstawiamy krótką rozmowę z Jurkiem Owsiakiem, człowiekiem który to wszystko wymyślił, i który mimo wielu przeciwności rozpoczął swego rodzaju "orkiestromanię".

Joanna Dembińska:
- W jaki sposób Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy traktuje niepełnosprawność?

Jerzy Owsiak:
- Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zdecydowanie odcina się od wszelkich niepełnosprawnych. Nie chcemy mieć z nimi nic wspólnego.

J.D.:
- To znaczy…

J.O.:
- Jakie zdenerwowanie od razu! Haha… Tak prowokacyjnie to powiedziałem. Trzeba ludzi prowokować, szczególnie, jeżeli chodzi o niepełnosprawność. Integracja zrobiła coś, co mi się szalenie podobało, czyli wasze reklamówki z cyklu „Czy naprawdę jesteśmy inni?”. Szkoda tylko, że tak krótko były na antenie, a później już nigdzie nie mogłem ich zobaczyć.

J.D.:
- Co szczególnie Ci się w nich podobało?

J.O.:
- Niepełnosprawny klepnął kogoś po tyłku, ale ta osoba wstrzymuje się z reakcją. Ktoś chce kogoś ochrzanić, bo mu zajechał miejsce na ulicy, a inny mówi mu: „Ty, to niepełnosprawny, to traktuj go ulgowo”. I jeszcze inne.

Uważam, że są to bardzo dobre reklamówki. Integracja robi kampanię społeczną, która jest zauważalna na ulicach. I robi to dobrze, bo nie biadoli, nie płacze, ale mówi, jak wziąć się w garść. Myślę, że WOŚP jest drugą taką instytucją, która naprawdę wie, kim są ludzie, którzy walczą z różnymi swoimi ułomnościami.

J.D.:
- Jak to wszystko wpływa na nasze społeczeństwo?

J.O.:
- Polacy słabo są na to wszystko przygotowani, ale już ratują życie za naszym pośrednictwem. WOŚP ratuje życie noworodków, które mają wagę urodzeniową równą wadze dwóch szklanek wody. Dzięki super- , hiper- nowoczesnym sprzętom medycznym przeżywają.

Śmiertelność noworodków w Polsce w ciągu ostatnich 15 lat spadła z niemalże ostatniej pozycji w Europie, na pozycję krajów wysoko cywilizowanych. To sukces, ale z drugiej strony zadajemy sobie brutalne pytanie: Co dalej?

Bo to jest tak – ratujemy życie człowieka, który potem będzie walczył o swoje zdrowie. Uratowaliśmy go, ale pozostaje wielowadzie. A jak my jesteśmy na to przygotowani? Często, niestety, bardzo słabo.

J.D.:
- Słabo pod jakim względem?

J.O.:
- Uratowaliśmy czowieka, bo zadziałały inkubatory, pompy strzykawkowe, respiratory, wszystko zadziałało rewelacyjnie.

A potem rodzice stykają się z codziennością. Dziecko rośnie, a gdy pewne ułomności dyskwalifikują go w normalnym życiu, to okazuje się, że trafia na różne bariery, chociażby fizyczne.

Więc często tacy ludzie kończą uziemieni w domu. Dużo się robi, ale to ciągle za mało, by niepełnosprawni byli przyjmowani do społeczeństwa stuprocentowo. Na przykład szkołę trzeba nazwać integracyjną, żeby móc przyjąć dzieciaka, który porusza się na wózku.

J.D.:
- Czy WOŚP w jakiś sposób stara się rozwiązywać także tego typu problemy?

J.O.:
- Powiem tak: niepolitycznie mogę ujawnić, że to robimy. To jest niepolityczne, bo nie jesteśmy w stanie spełnić wszystkich próśb.

Ale od samego początku przeznaczamy pieniądze na indywidualną pomoc dzieciom niepełnosprawnym. Rocznie to jest suma około 1,5 mln złotych. Co roku załatwiamy bardzo dużo spraw, których na co dzień - mam takie uczucie - fundacje tylko do tego celu powołane nie potrafią zrobić nawet w jakimś małym procencie.

Ludzie proszą nas na przykład o sprzęt dla dzieci z porażeniem mózgowym. Tego się nie wyleczy. To może być tylko długa rehabilitacja, wyspecjalizowane ośrodki i urządzenia. To są właśnie wózki, specjalne rowerki, tak zwane suche baseny.

Kupiliśmy tego tak dużo, ale o tym nie mówimy, bo zaraz pisałaby o nas cała Polska. A my tylko swoim własnym kodem staramy się te sprawy załatwiać. I mam wrażenie, że załatwiamy je skutecznie.

J.D.:
- Na czym polega ten specjalny kod wyboru osób i instytucji, którym pomagacie?

J.O.:
- Zajmuje się tym u nas Dział Medyczny. Zwracamy uwagę na to, czy rehabilitacja już trwa, a po prostu brakuje jakiegoś bardzo ważnego sprzętu. Ważne jest też, czy w podaniu jest tylko prośba o wsparcie finansowe, czy jest też jakiś plan na przyszłość.

80% podań, które do nas trafiają to podania typu: „Proszę mi to dać. Proszę mi to kupić”. A my stosujemy zasadę: „Proszę nam teraz opowiedzieć coś o sobie”. I wtedy okazuje się, że wiele osób wymięka.

Bo prawda jest taka – i tu znowu wsadzę kij w mrowisko, że ludzie często otrzymują pomoc z wielu miejsc. I nie zawiadamiają później kogoś: „Otrzymałem, już więcej mi nie potrzeba”. Czasami trafiamy na takie historie.

Producent mówi: „A ja już wysłałem tam jeden taki rower”. Nikt nikomu nie powiedział, że nie potrzebny jest już drugi. Teraz pytanie, co oni by z tym drugim rowerkiem zrobili?

Druga sprawa jest taka, że ludzie dostali pieniądze na konto, a później nie informują, co się z tymi pieniędzmi stało. Bardzo jestem przeciwny takim zachowaniom.

J.D.:
- Jak oceniasz sensowność pomocy finansowej?

J.O.:
- Ostatnią pomocą, jaką stosujemy jest pieniądz. W ogóle tego nie robimy, nikomu nie dajemy pieniądza do ręki. Taka sytuacja niestety może prowadzić do wykrzywień.

Ktoś może ten pieniądz wydać niezgodnie z oczekiwaniami, jakie my mieliśmy, a o których on pisał, bo życie napisało inny scenariusz. Bo w biedzie potrzeby są najróżniejsze. Jestem zwolennikiem takiej teorii, którą wiem, że podzielają największe światowe organizacje udzielające pomocy, że nie można dać nikomu poczucia, że dostał coś za darmo. Musi być wysiłek.

Wysiłkiem jest na przykład list. Wysiłkiem jest napisanie planu wobec swojego dziecka, co ja bym chciał, żeby to dziecko robiło. Wysiłkiem jest zorganizowanie samemu na przykład takiego ośrodka rehabilitacyjnego, jaki ostatnio otwieraliśmy w Sanoku.

Zebrało się kilku rodziców dzieci z porażeniem mózgowym i sami wszystko zorganizowali. Kosztowało ich to masę wysiłku. Oni nie zdawali sobie sprawy, że sami mogą znaleźć sponsorów, lokal i własnymi rękami go wykończyć. My mówimy: „Damy wam, ale w ostatnim momencie”. Taka typowa marchewka.

J.D.:
- A jednak trochę się to wszystko zmienia.

J.O.:
- Wydaje mi się, że zmieniło się bardzo dużo, chociaż ciągle to nie jest to, co na świecie zachodnim, czy w Stanach chociażby.

Instytucje bardzo fajnie zmieniają podejście społeczne do niepełnosprawności. To, czego nam jeszcze potrzeba, to zmiana kultury politycznej. W Stanach to jest tak, że Schwarzeneger, czy Bush otwierają olimpiady dla niepełnosprawnych. U nas tego typu zachowań w ogóle nie widać. Prezydenci zajęci są kompletnie innymi sprawami, nie mają na to wszystko czasu.

Nam potrzeba trochę tego wychowania politycznego, żeby powiedzieć: „Dla Pana Prezydenta psim obowiązkiem jest tam być i już”. Ale myślę, że to wszystko powoli zmienia się w naszym kraju i idzie w pozytywnym kierunku.

J.D.:
- W jaki sposób można kształcić tego typu świadomość społeczną?

J.O.:
- Polaków trzeba uczyć od najmłodszego, już w szkole. Nie przepisami, bo przepisy zawsze będą, lepsze, czy gorsze. Ale przede wszystkim trzeba uczyć normalnego traktowania niepełnosprawności.

W zeszłym roku bardzo nagłośniliśmy sprawę dziewczyny, której dyrektor jednej ze szkół we Wrocławiu zabronił wejść z klasą na salę egzaminacyjną, gdy zdawali maturę, bo miała przy sobie glukometr. Powiedział jej: „Z glukometrem obok. Będziesz zdawała sama.”.

Wypowiedzieli się na ten temat wszyscy najwięksi diabetolodzy polscy, Rzecznik Praw Obywatelskich, nawet Roman Giertych zareagował, a szef komisji egzaminacyjnej, pan Legutko, powiedział krótko, że ktoś zostawił mózg w lodówce. A tamten się upierał, że można mieć tylko długopis i kartkę i nic więcej.

J.D.:
- Jak ta sprawa się potoczyła?

J.O.:
- To jest temat bardzo trudny. Przepisy maturalne są bardzo kategoryczne, a glukometr to jest urządzenie badające krew. Jeżeli młoda dziewczyna w tym maturalnym stresie - a jak stres, to poziom cukru zaraz się podnosi - nie będzie tego miała pod kontrolą, to ona może nawet umrzeć.

Pytaliśmy fachowców, czy do glukometru można włożyć ściągawkę. Wszystko można włożyć, jeśli się chce. Ale glukometr równie dobrze może leżeć na biurku, obok nauczyciela. Jak w takiej sytuacji mamy traktować ludzi, którzy jeżdżą na wózkach inwalidzkich? Mamy ich osobno trzymać? Diabetolodzy byli wstrząśnięci.

To jest piętnowanie człowieka. Pan Legutko podsumował, że takie sprawy rozsądek powinien rozstrzygać. Potrzebujemy wielkiej kampanii społecznej mówiącej o traktowaniu na równi z innymi niepełnosprawnych, którzy stykają się z tego typu biurokratycznymi normami.

J.D.:
- Dziękuję bardzo za rozmowę.

Zdjęcie: Łukasz Widziszowski

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas