Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Jan Filip Libicki: Do polityki przychodziłem ze strachem

06.10.2023
Autor: Mateusz Różański, fot. Piotr Łysakowski, archiwum prywatne
Źródło: Integracja 4/2023
Senator Libicki ubrany w białą koszulę i czarną marynarkę siedzi na wózku na leśnej drodze.

Senator Jan Filip Libicki (PSL – trzecia Droga) był jednym z pierwszych polskich parlamentarzystów z niepełnosprawnością. Zasłynął z kontrowersyjnych poglądów i wypowiedzi, ale też licznych zmian politycznych barw. Jakie są kulisy jego kariery, z czym i skąd przyszedł do polityki?

Mateusz Różański: Panie Senatorze, niedawno na spotkaniu w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich mówił Pan o swoim dzieciństwie. Jak żył młody człowiek z mózgowym porażeniem dziecięcym (MPD) w latach 70. XX wieku na wielkopolskiej wsi?

Jan Filip Libicki: Jeżeli szczerze odpowiedzieć, to nie było ono w jakiejś mierze typowe, bo z jednej strony byłem osobą z MPD na wsi w Wielkopolsce, do której moi rodzice wprowadzili się w 1973 r., a z drugiej – byłem dzieckiem wykształconych rodziców z ponadstandardowymi jak na ówczesne czasy możliwościami finansowymi. Moi rodzice prowadzili prywatną działalność gospodarczą, a konkretnie ogrodnictwo. Tego nie można porównać z dzisiejszą sytuacją, ale jednak miałem wówczas ponadstandardowe warunki. Mówię o tym dlatego, że np. moich rodziców – przy wielkim wysiłku finansowym – stać było na to, żeby z pomocą brata mojej babci, który mieszkał w Anglii, wysyłać mnie co pół roku na konsultacje do Kliniki Bobath.

Pierwsze słyszę!

Teraz każdy rehabilitant wie, co to jest metoda Bobath. Stworzyło ją małżeństwo; ona: fizjoterapeutka, Żydówka uciekająca z Niemiec przed Hitlerem, on: psychiatra z Czech, którzy poznali się, uprawiając gimnastykę sportową. Z tej gimnastyki sportowej bardzo szybko „przesunęli się” do rehabilitacji. I stworzyli jedno z najlepszych na świecie centrów rehabilitacji mózgowego porażenia dziecięcego. W latach 70. standardowego rodzica dziecka z porażeniem mózgowym nie stać było na to, aby ono co pół roku jechało do takiej kliniki na dwa tygodnie. Natomiast wszystkie inne rzeczy były standardowe. Obecnie, gdy komuś rodzi się dziecko z niepełno- sprawnością, to dzięki internetowi bardzo szybko ma wiedzę, która pozwala czasem wręcz polemizować z lekarzem. Może też znaleźć w internecie np. działające od 30 lat w Poznaniu Stowarzyszenie „Żurawinka”, prowadzone przez Anię Nowak, i od razu ma doskonały kontakt. W latach 70. trzeba było przez znajomych dowiadywać się, gdzie jest ktoś, jakaś rodzina, która ma starsze dziecko z podobną niepełnosprawnością. I pytać, jak oni sobie z tym radzą, dowiadywać się wszystkich rzeczy, które mogą służyć jakimś ułatwieniom. Dzisiaj są problemy z finansowaniem, ale jeśli się owo finansowanie otrzyma, to wiele rzeczy można kupić czy zorganizować, jak chociażby dostosowanie łazienki. Gdy byłem dzieckiem, trzeba było wszystkiego się dowiadywać i robić samemu: brało się fachowca, tzw. złotą rączkę, i razem z nim wymyślało się sposób, jak to zrobić. Dzisiaj mamy szkoły integracyjne, edukację włączającą, ale też szkolnictwo specjalne. Nie ma dylematu, do której szkoły dziecko ma chodzić – jeśli jego niepełnosprawność na to pozwala. W 1978 r. to, czy będę chodził do szkoły podstawowej w pobliskim rogalinie, zależało wyłącznie od dobrej woli dyrektora, który na początku miał bardzo duże wątpliwości, ale ostatecznie się zgodził. Tu chciałbym dodać jeszcze jedno. To, co powiedziałem, nie oznacza, że dziś rodzice dzieci z niepełnosprawnością nie borykają się z wieloma poważnymi problemami. Oczywiście borykają się. Tylko te problemy są inne. Niektóre wcześniejsze rozwiązała choćby właśnie łatwiejsza komunikacja.

Jak wyglądała Pańska nauka? czy był Pan w szkole jedynym dzieckiem z niepełnosprawnością? Jak reagowali nauczyciele?

Byłem jedynym dzieckiem z niepełnosprawnością. Pomagało mi też to, że była to typowa „tysiąclatka”. To szkoły, które powstawały w ramach akcji „1000 szkół na Tysiąclecie Polski”. Z reguły były parterowe. I taka była w Rogalinie. Wtedy nie mówiło się o integracji, o jakiej np. mówi obecnie m.in. Fundacja Diversum pani Agaty Roczniak, która jeździ do szkół i uczy, jak podchodzić do dzieci z niepełnosprawnością, mogących się w szkole pojawić. I bez tego stosunek do mnie kolegów, a także innych uczniów, jak również nauczycieli był wzorowy. Przez osiem lat w szkole podstawowej zdarzyło się raz, że rok młodszy chłopak mnie wyśmiewał. Byłem w drugiej klasie, on w pierwszej, a wtedy moi koledzy rozliczyli się z nim w sposób, w jaki zwykle ośmiolatki rozliczają się z siedmiolatkami. Pamiętam słowa, które padły, gdy kończyłem w 1986 r. ósmą klasę. Podczas mszy na zakończenie roku proboszcz powiedział, że chce podziękować mojej klasie za jej stosunek do Filipa. I to się działo bez kampanii społecznych, bez organizacji pozarządowych, które by uwrażliwiały społeczeństwo. Po prostu miałem szczęście – nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu.

A co ze sprawami technicznymi, jak korzystanie z łazienki, szatni, poruszanie się po budynku szkoły. Jak radził sobie Pan z wychowaniem fizycznym?

Z WF-em nie było problemu, bo od zawsze byłem zwolniony. Co do łazienki, to po prostu udawało mi się korzystać z toalety wyłącznie w domu. Ludzie się teraz dziwią, ale jestem w stanie pojechać np. w 10-godzinną podróż i nie korzystać z toalety. W szatni pomagali mi koledzy. To wspomniane dobre podejście kolegów, o którym mówiłem.

Po ósmej klasie poszedł Pan do szkoły średniej i z przyjaznego środowiska, gdzie wszyscy się znali, wszedł Pan w całkiem nową rzeczywistość...

Trafiłem do VIII Liceum Ogólnokształcącego w Poznaniu. Tam było gorzej, bo szkoła miała trzy piętra. A trzeba dodać, że byłem wtedy sprawniejszy fizycznie niż dziś, z wózka korzystałem sporadycznie, poruszałem się przede wszystkim o laskach, takich, które miały po cztery końce. Po szkolnych korytarzach przemieszczałem się bardzo powoli. Jeżeli np. jedne zajęcia były na parterze, a następne na drugim piętrze, to zajmowało mi całą przerwę, żeby z pomocą kolegów, ale na własnych nogach, dostać się na drugie piętro. To było wyzwanie. Oczywiście każdy trening czyni mistrza, więc najbardziej trudny był dla mnie 1 września po południu.

Dlaczego?

Dlatego, że przez dwa miesiące nie było w moim życiu tych schodów. Jeżeli nagle musiałem pokonać trzy piętra, to czułem je w nogach, w rękach, w całym ciele.

Szkoła średnia to też czas, kiedy człowiek zaczynarozwijać się towarzysko. Są imprezy, spotkania z kolegami, wyjścia do kina...

Tu był pewien minus, bo towarzyskie funkcjonowanie nie mogło być zrealizowane, dlatego że mieszkałem na wsi, czyli codziennie rodzice dowozili mnie 30 km, załatwiali swoje sprawy w Poznaniu i po moich zajęciach wracali. Zwykle ok. dwóch godzin czekałem, aż będę miał transport do domu.

Co Pan robił przez ten czas?

Zwykle czytałem książkę. Czasem ktoś dotrzymywał mi towarzystwa i rozmawialiśmy.

Nie mógł Pan odpalić smartfona i w niego patrzeć...

No nie mogłem. Uważam, że pojawienie się Internetu zmieniło życie wszystkich, ale też bardzo ułatwiło życie ludziom z niepełnosprawnością.

Końcówka Pańskiego liceum to już czasy przełomu i transformacji ustrojowej. Jak zmieniło się życie Pańskiej rodziny i jak Pan jako młody, wchodzący w dorosłość człowiek odebrał tamte zmiany?

Nie patrzyłem na to pod kątem zmian życia osób z niepełnosprawnością. Byłem z rozpolitykowanego domu, więc bliższy był mi punkt widzenia od strony zmian politycznych. W 1990 r. zacząłem studiować historię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, i to w zasadzie paradoks. Wtedy też inaczej wyglądały moje powroty do domu: po zajęciach starałem się znaleźć kolegę, który szedł na postój i łapał taksówkę, która mnie dowoziła do biura poselskiego mojego ojca, Marcina Libickiego. I w zasadzie, jeśli miałbym powiedzieć o rewolucji w moim życiu, to są dwie. Pierwsza – to taksówki na telefon. Nie trzeba już było prosić kogoś, żeby sprowadził taksówkę. Teraz po prostu się dzwoniło. Odbierała dyspozytorka i mówiłem jej, że jestem osobą z niepełnosprawnością, poruszam się na wózku i potrzebuję transportu.

A druga rewolucja?

To w późniejszych latach 90. telefony komórkowe i możliwość zadzwonienia z dowolnego miejsca.

O czym się rozmawiało w Pańskim rozpolitykowanym domu? U osób dorastających w PRL-u bardzo częste było poczucie, że jest rzeczywistość domowa, kiedy można szczerze rozmawiać, i jest świat poza domem, gdzie trzeba się pilnować.

Ja bym powiedział inaczej. Była rzeczywistość domowa, w której zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystko, co oficjalne, jest narzucone. Szkoła w rogalinie była imienia Juliana Marchlewskiego; recytowano wiersze na jego cześć. W domu słyszałem, że wszystko to jest narzucone, a Marchlewski to zbrodniarz, zdrajca i komunista. Miałem silnie wpojone przekonanie, że wszystko, co oficjalne, nie jest nasze, tylko ich. I nadszedł rok 1989, rok przełomu. Pamiętam, jakie na mnie wrażenie zrobiło spotkanie z kandydatami Komitetu Obywatelskiego i „Solidarności” do sejmu, w tym z nieżyjącym już ówczesnym kandydatem, a potem posłem, Leonardem Szymańskim. Pan Szymański, prezentując się, powiedział coś takiego: „jeśli państwo mnie wybiorą, to chciałbym w sejmie zajmować się tym i tym”. Byłem pod wrażeniem tego, że będę wybierał, kto będzie się zajmować czymś w moim państwie. Czułem, że to niesamowita historia. Mogą go wybrać, ale mogą też nie wybrać, i to zależy ode mnie, kto się będzie zajmował konkretnymi sprawami.

Pamięta Pan pierwszy oddany głos w wyborach?

Tak. W 1989 r. skończyłem 18 lat. Pamiętam lokal wyborczy. Mieszkałem w radzewicach, na wsi, ale meldunek miałem w Poznaniu u babci. I w związku z tym moim lokalem wyborczym był Dom Kultury „Wierzbak” w Poznaniu, który nadal funkcjonuje. Aby oddać głos, trzeba było wejść na piętro, no to się tam wtarabaniłem i oddałem głos.

Pamięta Pan na kogo?

Do senatu oddałem głos na dwóch kandydatów: prof. Ryszarda Ganowicza z Akademii rolniczej i prof. Janusza Ziółkowskiego, byłego rektora Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Nie pamiętam, niestety, kandydata do sejmu, na którego głosowałem.

W którym momencie życia stwierdził Pan, że chce się związać z polityką?

To zależy od tego, co rozumiemy przez „związać się z polityką”. Można powiedzieć, że zaczęło się od tego, gdy mój ojciec postanowił razem z grupą Marka Jurka tworzyć Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe (ZChN). Pamiętam spotkanie 28 października 1989 r. w Warszawie, na którym ZChN powstało. Nie chciałem na nie jechać  li tylko z powodów politycznych. Z poznańskiego środowiska, które miało współtworzyć ZChN, wywodził się Krzysztof Skubiszewski, wówczas minister spraw zagranicznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, pierwszy w wolnej Polsce, a ze środowiska gdańskiego – ówczesny minister ds. partii politycznych Aleksander Hall. Jako 18-latek koniecznie chciałem zobaczyć tych dwóch ministrów wolnego polskiego rządu, więc pojechałem na to spotkanie założycielskie ZChN. Przed drzwiami mi powiedziano, że na salę może wejść tylko ten, kto się podpisze na liście założycieli. To nie znaczy, że nie podzielałem poglądów tej partii, że podpisywałem się na liście partii, która była mi obca, bo akceptowałem jej program. Wpisałem się na listę założyciel ZChN przede wszystkim dlatego, że chciałem zobaczyć tych dwóch ministrów. Wszedłem na salę, ale ich... nie było. W wyborach 1991 r. startował mój ojciec, więc się angażowałem. Później – w każde następne wybory, bo zawsze ktoś z mojego otoczenia startował: albo ojciec, albo koledzy, więc o ile potrafiłem, to starałem się im pomóc. W 2002 r. jeden z kolegów, obecny poseł Jacek Tomczak, któremu też pomagałem w zostaniu radnym w Poznaniu, zasugerował, że skoro przy tylu kampaniach pomagałem, tylu radnych i posłów mam wśród znajomych, to może pora, żebym spróbował sprawdzić, czy na mnie ludzie będą głosować. No i wystartowałem po raz pierwszy w 2002 r. do rady Miasta Poznania. Miałem drugie miejsce na liście, ale przeskoczyłem „jedynkę”.

Ile głosów pan zdobył?

Miałem 964 głosy, a „jedynka” 600. „Gonił” mnie znany działacz antyaborcyjny Paweł Wosicki; miał 937 głosów. To była moja pierwsza wybieralna funkcja publiczna: radny miasta Poznania.

Wróćmy do ZChN, bo podejrzewam, że dla wielu czytelników, zwłaszcza młodszych, trudno by umiejscowić tę partię na politycznej mapie. Jakie to było środowisko? Jacy tworzyli je ludzie?

Założycielem partii był Wiesław Chrzanowski jako prezes, który swoim autorytetem spinał różne środowiska odwołujące się w różny sposób do tradycji narodowo-konserwatywnej. Ja mogę opowiedzieć o środowisku Marka Jurka. Łączyło nas przekonanie, że w życiu publicznym powinny być obecne wartości chrześcijańskie. Uważaliśmy, że jeżeli w latach 80., w czasie stanu wojennego, Kościół rzymsko-katolicki był jednym z architektów wolnej Polski, to nie można powiedzieć, że „Kościół zrobił swoje i Kościół może odejść”. Naszym zdaniem Kościół, jego wartości i jego nauczanie powinny być obecne w życiu publicznym. Patrzę teraz na to trochę inaczej, bo trudno jest coś zadekretować, a pewne rzeczy, pewne idee powinny wynikać z obecności ludzi, którzy te wartości reprezentują w różnych miejscach. Obecnie stoimy, niestety, wobec sytuacji, w której pewne idee i hasła, nawet jeśli się je zapisze i wprowadzi do systemu prawnego, są dla wielu osób pustym zapisem. Uważam jednak, że są kwestie, w których nie wolno ustąpić, nawet gdyby dla wielu były pustym zapisem. Mówię tu choćby o ochronie życia ludzkiego.

Może się Pan odnieść do konkretnej sprawy? Jakiegoś „pustego zapisu”?

ZChN przez wiele lat zabiegał o to, żeby w ustawie o radiofonii i telewizji było zapisane, iż media publiczne i media w ogóle respektują chrześcijański system wartości. Dzisiaj stawiam sobie pytanie, czy ten zapis jest wypełniony jakąś treścią? Czy nie jest pustym zapisem? Bo trochę jesteśmy w sytuacji, że mamy różne zapisy, a dużym grupom ludzi one już nic nie mówią.

Mam wrażenie, że ten problem ma często np. zachodnioeuropejska chadecja. Ma chrześcijaństwo w nazwie, ma krzyż, ale jej członkowie i wyborcy nie uważają się za ludzi wierzących.

Jest olbrzymia debata na ten temat, ale pan mnie pytał o tamte czasy, i ja je tak pamiętam.

Nie będziemy wchodzili głęboko w kwestie światopoglądowe, tylko wrócimy do Rady Miasta Poznania. Jak Pan funkcjonował jako radny i jak to się stało, że zamienił pan Radę Miasta Poznania na Sejm RP przy ul. Wiejskiej w Warszawie, w którym teraz rozmawiamy?

W radzie Miasta Poznania była przede mną osoba z niepełnosprawnością, ale nie na wózku. To Michał Tomczak, działacz na rzecz osób z niepełnosprawnością. On nie ma ręki i nogi, korzysta z protez, ale nie potrzebował takich udogodnień, jakie potrzebne są dla wózkowicza. Tamte doświadczenia nauczyły mnie czegoś, co mi się sprawdza do dziś.

Czyli?

Tego, że nawet najlepsze zapisy prawne o różnych dostosowaniach, adaptacjach itd. nie zadziałają, dopóki decydent nie zapozna się z jakimś problemem w swoim życiu. Chodzi mi o to, że dopiero gdy zostałem radnym, to administracja Urzędu Miasta Poznania zaczęła się zastanawiać, co zrobić, żeby człowiek z niepełnosprawnością mógł swobodnie, godnie sprawować swój mandat. Czasem ludzie mówią, że osoba z niepełnosprawnością nie ma czegoś, coś nie jest dostosowane, a sęk w tym, że ty, człowieku, musisz pokazać, że w ogóle jesteś. Bo gdy ludzie nie widzą, że jesteś w jakimś miejscu i masz swoje potrzeby, to nic się nie zmieni. Człowiek reaguje na sytuację, z którą się styka.

Moje ulubione tłumaczenie jest takie, że „tacy do nas nie przychodzą”.

Trochę tak było z Januszem Świtajem. On był gotów prosić o zgodę na swoją śmierć, bo nie wiedział, jak ma żyć w razie odejścia rodziców. Jednocześnie dał znać, że jest, że żyje w naszym kraju. I pojawił się łańcuch ludzi dobrej woli, którzy pomogli mu znaleźć pracę, podjąć studia, rozwijać się, pomagać innym. A wszystko zaczęło się od tego, że poinformował świat, że jest! Gdy mój ojciec był w latach 90. ubiegłego wieku posłem, a ja do niego przyjeżdżałem, to nie było mowy o żadnym dostosowaniu sejmu. Gdy ja i Sławomir Piechota zostaliśmy posłami, to administracja stanęła wobec problemu, co zrobić, byśmy mogli sprawować swój mandat. I tak zaczął się proces, który sprawił, że sejm dostosowano.

Dodam, że ze znaczącym udziałem Piotra Pawłowskiego i integracji. Jak to się stało, że został Pan posłem?

Wie pan, jak się konstruuje listy wyborcze? Szuka się osób, które są rozpoznawalne. Ja w radzie Miasta Poznania stałem się trochę rozpoznawalny, ale przede wszystkim – nie będę tego ukrywałi czarował – pomogło mi znane nazwisko. Mój ojciec był posłem w Sejmie RP, później w Parlamencie europejskim, tak więc partia polityczna wiedziała, że ma znane nazwisko i szkoda je zmarnować. I na takiej zasadzie trafiłem w 2005 r. na listę parlamentarną PiS.

Z czym Pan wtedy wchodził do sejmu?

Przede wszystkim ze strachem.

Przed czym?

Przed tym, że to mnie przerasta. Że trafiłem w taką rzeczywistość, z którą sobie nie do końca poradzę. To było to pierwsze uczucie z tamtego okresu, które pamiętam. Pamiętam pierwszy udział w Klubie Parlamentarnym PiS, czego nie wspominam dobrze – nie w sensie takim, że ktoś mi robił przykrości, tylko w sensie takiej atmosfery, kiedy rządzi prezes i jego otoczenie. Myślę jednak, że mój okres adaptacyjny trwał bardzo długo. Po dwóch latach znowu były wybory i ja w nich nie dostałem się do sejmu. PiS wystawił wtedy Zytę Gilowską na „jedynce”, a mnie przeskoczył Jacek Tomczak. Miałem trzeci i zarazem pierwszy niebiorący wynik. Finalnie jednak Zyta Gilowska po trzech miesiącach złożyła mandat, więc wskoczyłem na zwolnione miejsce. Wtedy powiedziałem sobie, że już się nie dam z parlamentu wypchnąć. I jestem w nim do dziś.

Potem był senat.

Tu już wchodzimy głęboko w politykę. Jedna z gazet w Poznaniu wypuściła serię artykułów, według których na podstawie materiałów zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej (IPN) można było mojego ojca posądzić o współpracę z tajnymi służbami PRL. Nie zrobił tego prokurator z IPN. Nie wszczęto żadnej oficjalnej procedury w tej sprawie. Po prostu napisała to gazeta. Mój ojciec zwrócił się do Jarosława Kaczyńskiego z pytaniem, czy ma się poddać autolustracji. Jarosław Kaczyński odpowiedział, że nie, bo to mu utrudni dalsze ruchy polityczne, po czym gdy doszło do kolejnych wyborów do europarlamentu, to skreślono mojego ojca pod pretekstem, że nie poddał się autolustracji (dodajmy, że mój ojciec poddał się autolustracji z pozytywnym dla siebie wynikiem). Wtedy ja w ramach solidarności i inni koledzy wystąpiliśmy z PiS. Szukaliśmy różnych form przetrwalnikowych. Wśród nich była Polska Jest Najważniejsza (PJN) Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Myśmy wtedy mieli 15-osobowy klub parlamentarny. Pewnego dnia przyszła do nas Joanna Kluzik-Rostkowska z propozycją od Donalda Tuska, że każdy poseł PJN dostanie miejsce na liście Platformy Obywatelskiej. Na ten ruch zdecydowały się cztery osoby: Joanna Kluzik-Rostkowska, Wiesław Kilian, Jacek Tomczak i ja. Spotkał się wtedy ze mną Waldy Dzikowski, dziś nadal prominentny poseł Platformy, i zaproponował start do senatu z południowej części okręgu pilskiego, bo poprzedni senator Platformy z tego okręgu został prezydentem Piły. Pomyślałem sobie, że jeśli pójdę na listę poselską do sejmu z Poznania, to będę dziewiątym posłem-kandydatem na 10 mandatów, i jest ryzyko, że przepadnę, a będąc kandydatem na senatora w tamtym okręgu, mam – mocno o to walcząc – szansę wygrać. Dlatego zdecydowałem się startować w wyborach do senatu. Wygrałemi jestem senatorem do dziś, i nie zamieniłbym tego na mandat posła.

Jaka była najtrudniejsza sytuacja w Pańskiej karierze parlamentarnej?

Nigdy nie uważałem, że moja sytuacja jest trudna, ale był moment dla mnie trudny. Bodajże w 2014 r. Wtedy odbył się pierwszy sejmowy protest organizowany przez panią Iwonę Hartwich. Nagle się okazało, że nikt nie chce z tymi ludźmi rozmawiać: ani parlamentarzyści, ani urzędnicy itd. Zadzwonił do mnie ówczesny Pełnomocnik rządu ds. Osób Niepełnosprawnych Jarosław Duda i zapytał, czy mogę „obsłużyć” wszystkie media oraz pójść do tych ludzi. Pamiętam, że gdy byłem w TVN, to redaktor Maciej Knapik na koniec podziękował mi za to, że przyszedłem, bo prosili różnych parlamentarzystów i tylko ja się zgodziłem. Ja mam taką naturę, że choć nie chcę pójść, to idę. Oczywiście nie było to łatwe, bo część niezadowolenia tych ludzi wylała się na mnie. Ja na to wszystko patrzę z szerszej perspektywy.

Jakiej?

Zaczęliśmy od tego, że jako osoba z niepełnosprawnością dobrze pamiętam, jak to życie wyglądało w latach 70. Jestem przekonany, że jeśli dzisiaj rodzi się dziecko z MPD, to najpierw rodzicom wali się świat, a potem sprawdzają, na co mogą liczyć rodzice z takim dzieckiem w innych krajach, a na co oni. I pierwsze, co widzą, to bardzo wiele braków. Ja, patrząc na to z perspektywy 50 lat, potwierdzam, że oczywiście wielu rzeczy nie ma. Brakuje choćby asystencji osobistej dla osób z niepełno- sprawnością. Jednocześnie widzę też, że wiele zmieniło się na plus. Wiem jednak, że to żadne tłumaczenie dla ludzi, którym rodzi się takie dziecko. Posłużę się przykładem. Ja doceniam to, że gdy zostawałem posłem, to jechałem samochodem pięć godzin z Poznania do Warszawy, bo nie było autostrady na całym odcinku, a teraz jadę trzy godziny. Tymczasem dla kogoś, kto zostanie posłem teraz w październiku, mając lat 30, fakt, że przejedzie autostradą ten odcinek w trzy godziny, nie jest żadnym osiągnięciem.

Wszystko jest kwestią skali i punktu odniesienia. Porozmawiajmy jeszcze o wartościach, które są ważne dla Pana jako polityka. Nie jest tajemnicą, że był Pan w wielu partiach.

Oczywiście, to żadna tajemnica.

Partię człowiek zmienia...

„On był stały, tylko one się zmieniały” – pisał Jan Sztaudynger. Tak mniej więcej można by to podsumować.

A w czym jest Pan stały?

Myślę, że stały jestem w tym, że staram się funkcjonować w życiu osobistym i publicznym jako osoba wierna chrześcijańskiemu systemowi wartości, że staram się na poważnie traktować to, że jestem katolikiem – i w życiu prywatnym, i w życiu publicznym. Że jeśli pan weźmie pod uwagę głosowania w tzw. sprawach światopoglądowych, to przez 18 lat moich głosowań w parlamencie w żadnym nie zdarzyło mi się, jak sądzę, głosować inaczej niż głosi nauka Kościoła. W tym jestem stały. Jeżeli przejdziemy do pewnej niestałości, jeśli chodzi o formacje polityczne, to oczywiście mogę uchodzić za niestałego, bo byłem w ośmiu partiach, chcę natomiast zwrócić uwagę na jedną rzecz. Kiedy przychodziłem do Platformy Obywatelskiej w 2011 r., to Donald Tusk wygłosił przemówienie, które można znaleźć w moim spocie z wyborów do senatu w 2011 r. Premier powiedział, że Platforma jest wtedy Platformą, gdy sięgamy od Gowina do Arłukowicza i od Libickiego do Sierakowskiej. To oznaczało, że w sprawach światopoglądowych jest wolność. Zatem jeśli Libicki uważał, że przesłanka eugeniczna do aborcji powinna zniknąć z polskiego prawa, to miał prawo w Platformie o tym mówić i miał prawo tak głosować. Kiedy w 2018 r. za takim rozwiązaniem zagłosowali posłowie: Joanna Fabisiak, Marek Biernacki i Jacek Tomczak, to wyrzucono ich z Platformy. Zatem pozostaje pytanie: czy zmienił się Libicki, czy stanowisko partii? Ja tylko przypomnę, że w 2002 r. w wyborach do sejmików wojewódzkich przeciwko listom lewicy wystawiono wspólne listy Platformy i PiS.

Pamiętam te czasy i ówczesny plan stworzenia koalicji PO-PiS.

Chcę pokazać, że z perspektywy czasu można powiedzieć, że Libicki to polityczny skoczek, bo był już w tylu partiach. I to jest jakiś pogląd, ale można także zadać pytanie w drugą stronę: Kto się zmienił? Dlaczego Libicki te partie zmieniał? A może to partie się zmieniły, a Libicki pozostał sobą?

Startuje Pan w nadchodzących wyborach i co Pan chce zaproponować wyborcom?

Jeśli chodzi o propozycje wyborcze, to podzieliłbym je na dwie części. Pierwsza część – ogólnopolityczna. Trzeba po prostu posprzątać wiele po obecnej władzy. Przywrócić znaczenie i możliwości finansowe samorządom, uporać się z bałaganem dotyczącym praworządności, sięgnąć po pieniądze z KPO. To tylko trzy kwestie na początek, ale jest ich oczywiście wiele. Gdy chodzi o obszar działania na rzecz osób z niepełnosprawnością, to na pewno ustawa o asystencji osobistej, dalsze wdrażanie zapisów Konwencji ONZ o prawach osób niepełnosprawnych w naszą codzienność, no i kwestia rozwiązywania spraw, które pojawiły się przy okazji np. ustawy o świadczeniu wspierającym – myślę tu o takiej zasadzie: dobry kierunek, ale szczegóły wymagające dopracowania.

Proszę powiedzieć o swoim największym sukcesie politycznym.

Myśląc o odpowiedzi na to pytanie, zdecydowałem, że wybiorę trzy rzeczy. Jedną ogólną, jedną ważną dla osób z niepełnosprawnościami i jedną z mojego okręgu wyborczego. Po pierwsze, cieszę się, że wraz z ówczesnym Pełnomocnikiem rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, wówczas senatorem, a dziś europosłem, Jarosławem Dudą, mogłem pracować nad ratyfikacją Konwencji ONZ o prawach osób niepełnosprawnych, która dokonała się w roku 2012. To było ważne doświadczenie i to jest ważny akt. Po drugie, cieszę się, że w tej kadencji udało mi się namówić Pawła Kukiza i jego posłów, aby wsparli poprawkę senatu zwiększającą kwotę 1 proc. dla organizacji pozarządowych do 1,5 proc. Dokładnie te głosy wystarczyły, aby to zrobić. Wreszcie po trzecie, sprawa z mojego okręgu wyborczego. Cieszę się, że w mojej pierwszej senackiej kadencji, w latach 2011–2015 udało mi się uratować Parowozownię Wolsztyn, której rady Programowej jestem dziś członkiem.

Senator Libicki bawi się w ogródku z pieskami rasy chihuaha.

Senator Libickijest właścicielem uroczejchihuahua, która wabi się Bella.

Proszę powiedzieć coś o Pańskiej codzienności? czy jest ona tak samo ponadstandardowa jak dzieciństwo?

W pewnym sensie ta codzienność jest standardowa. Nie różni się od codzienności każdego parlamentarzysty. Może tylko tyle, że staram się być aktywny w terenie. W ubiegłej kadencji brałem udział w ponad 500 wydarzeniach w moim okręgu wyborczym. W tej kadencji, z racji pandemii, jest tego mniej, bo do tej pory to 267 wydarzeń. A jeśli wziąć pod uwagę, że w styczniu 2022 r. kupiłem samochód, a dziś ma on prawie 120 tys. km na liczniku, to znaczy, że jestem parlamentarzystą dość mobilnym. Cieszę się z tego, że mogę się dołożyć do rozbijania stereotypu, iż osoby z niepełnosprawnością nie są mobilne.

Na koniec zapytam, co radziłby Pan młodym, wkraczającym w dorosłość osobom z MPD.

Taka osoba musi poukładać sobie w głowie stosunek do swojej niepełnosprawności. Ja zrobiłem to stosunkowo późno – dzięki pomocy dobrego terapeuty, który pomógł mi poradzić sobie z lękami, które miałem w głowie. Pokazał mi, jakie elementy mojej niepełnosprawności oddziaływają na moje postrzeganie rzeczywistości. Jak już powiedziałem, gdy przyszedłem w 2005 r. do sejmu, to myślałem, że stoję wobec czegoś, co mnie przerasta i z czym sobie nie poradzę. Psychoterapeuta pomógł mi dostrzec, że wynikało to z tego, iż patrzyłem z perspektywy swojej niepełnosprawności i że muszę się od tego oderwać. Młodemu, wkraczającemu w dorosłość człowiekowi z MPD zaproponowałbym postawienie sobie pytania, czy ma się za osobę pewną siebie i czy uważa, że ze względu na niepełnosprawność odczuwa lęk przed tym, że z czymś sobie nie poradzi. Jeśli na drugie pytanie odpowiedź brzmi: tak, to poleciłbym kontakt z dobrym specjalistą, który pomoże poukładać w głowie kwestie związane z własną niepełnosprawnością. Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę udanego startu w wyborach do Senatu RP.


Jan Filip Libicki,  Senator VIII, IX i X kadencji oraz poseł na Sejm V i VI kadencji. Urodził się 17 stycznia 1971 r. w Poznaniu. W 1996 r. ukończył studia na Wydziale Historycznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W latach 1997–2005 był doradcą prezesa w zakładzie pracy chronionej Edica S.A., a od 1999do 2002 r. doradcą prezesa Państwowego Funduszu rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Od 2007 do 2008 r. pracował w Stowarzyszeniu Środowisko dla Niepełnosprawnych EKO SALUS, był także doradcą prezesa Portu Lotniczego Poznań-ławica. W latach 2002–2005 sprawował mandat radnego rady Miasta Poznania. Obecnie należy do Polskiego Stronnictwa Ludowego. W Senacie X kadencji pełni funkcje: przewodniczącego Komisji rodziny, Polityki Senioralnej i Społecznej i członka Komisji Ustawodawczej. Jest synem Marcina Wojciecha Libickiego, polskiego polityka, historyka sztuki, posła na Sejm I, III i IV kadencji, a od 2004 do 2009 r. posła do Parlamentu europejskiego.


Wywiadem z senatorem Janem Filipem Libickim rozpoczynamy cykl wywiadów z osobami z niepełnosprawnością, które startują w wyborach parlamentarnych.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas