Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Pan na tych kulach na IV piętro wszedł?!

22.09.2023
Autor: Mateusz Różański, fot. arch. pryw.
Źródło: Integracja 4/2023
Wojciech Urban
Wojciech Urban to dziennikarz dobrze znany słuchaczom Polskiego Radia. Mało kto przy tym wie, że to osoba z MPD, poruszająca się o kulach, szczęśliwy mąż i ojciec. Jak przeszedł drogę do miejsca, w którym jest?

Mateusz Różański: Przepraszam, że nagabuję Cię w czasie urlopu.

Wojciech Urban: Nie ma problemu. Spotykamy się w czasie letnim, za oknem jeszcze bardzo ciepło, więc cały czas żyję ostatnimi wakacjami. Już jesteśmy w domu. Przygotowując się do naszego spotkania, przypomniałem sobie sytuację wcale nie z wioski odciętej od świata, tylko 50 km od Warszawy, z wakacji w gospodarstwie agroturystycznym.

W miejscowym sklepie, w którym robiliśmy drobne zakupy, któregoś dnia żona była tylko z naszym czteroletnim synem. Pani ekspedientka ze współczuciem w oczach powiedziała: „To pani ma dwoje dzieci do opieki…”.

Żona, nie rozumiejąc, co kobieta ma na myśli, w pierwszym momencie odpowiedziała: „Nie, no mamy jedno dziecko”. Pani się skonfundowała i zmieniła temat. Poruszam się o kulach, a przez 15 lat poruszałem się na wózku.

Podobnych reakcji w moim życiu było bardzo dużo i biorą się z przekonania, że osoba z niepełnosprawnością nie może być partnerem, pomocnym mężem czy dobrym ojcem, gdyż to nią należy się opiekować. Myślę, że wielu rodziców osób z niepełnosprawnością wychodzi z takiego założenia.

To dla mnie straszne, że jeżeli wydaje się córkę za mąż czy żeni syna, to zwykle zdejmuje się z siebie odpowiedzialność i dorosłe dziecko tak naprawdę nie tworzy rodziny, tylko zyskuje opiekuna czy opiekunkę.

Jak to jest u Ciebie?

My jesteśmy późnymi rodzicami – oboje dobrze po czterdziestce. Nie zastanawialiśmy się nad tym, że kiedyś pojawią się dzieci. Nie nastawialiśmy się na nic. I to nam paradoksalnie pomogło, bo czasami, gdy ktoś bardzo chce i jest w nim przemożna chęć posiadania potomstwa, to się nie udaje.

My podeszliśmy do tej kwestii luźno, na zasadzie: jeśli będzie, jeśli się zdarzy, że pocznie się mały człowiek, to super, a jeśli nie – trudno. Dzięki temu jest po prostu radość, że nasz mały syn jest na świecie. 

Jak sobie radzisz? Jakie są problemy i wyzwania?

Jest sporo wyzwań, ale więcej ich ma żona, bo po prostu w wielu wypadkach naszego codziennego życia musi pełnić jednocześnie funkcję ojca i mamy. Ostatni przykład związany jest np. z tym, gdy pakujemy się na wakacje. W moim domu rodzinnym zawsze było tak, że mama owszem, pakowała wszystkie walizki, natomiast do samochodu wynosił je tata.

Niestety, nie jestem w stanie pomóc mojej żonie z walizkami, więc musi je ogarnąć sama. Natomiast gdy trzeba usypiać małego człowieka, pomóc mu w kąpieli czy poczytać na dobranoc, często robię to ja.

Radiowy głos pomaga w czytaniu bajek na dobranoc...

Na pewno. Myślę, że bardzo pomogła nam też pandemia. Syn urodził się w 2019 roku, czyli chwilę przed nią. Gdy byliśmy uziemieni w domu, w którymś momencie żona, która pracuje i prowadzi zajęcia z mikrobiologii, musiała, kiedy już było to możliwe, wrócić do laboratorium, a ja zostałem z synem w domu. I wtedy był czas na czytanie, rozmowy itd. Myślę, że bardzo nam pomogło to, że
mieliśmy czas dla siebie. To procentuje i syn, dzisiaj czterolatek, dużo mówi i zadaje fajnie pytania.

Zadawanie pytań to też element Twojej pracy i być może podłapał trochę, słuchając, jak pracujesz.

Na pewno. Czasami nagrywam jakieś rzeczy w domu. Gdy miał akademię z okazji zakończenia roku w przedszkolu i dzieci dostawały mikrofon, to nie do końca wiedziały, jak sobie z nim radzić, a młody wziął mikrofon do ręki jak prawdziwy radiowiec. Mnie radio też towarzyszyło od początku.

Byłem 6-miesięcznym wcześniakiem. Jako dziecko miałem wiele operacji i często leżałem w szpitalu. Nie biegałem po podwórku, tylko słuchałem radia. I tak mi zostało. W czasach licealnych też namiętnie go słuchałem.

Szczególnie zapadła mi w pamięć audycja współprowadzona przez Marcina Perchucia w Radiu Wawa. Oprócz tego, że puszczano tam dobrą muzykę rockową, to Perchuć zadawał pytania w rodzaju: dlaczego Szekspira należy kojarzyć z dwoma szesnastkami?

Łączył muzykę rockową z literaturą. Wtedy sobie pomyślałem, że też bym chciał gadać o muzyce, literaturze, być z ludźmi i dla ludzi, i okraszać to muzyką. Mogę przyznać, że to marzenie się spełniło.

Droga do pracy w radiu bywa długa, kręta i wyboista. Jak wyglądała u Ciebie?

Zacznę od początku. Chodziłem do przedszkola dla dzieci z mózgowym porażeniem – na ul. Ożarowskiej w Warszawie, które istnieje do dziś. Zresztą to warszawski oddział „Stoceru”, czyli Stołecznego Centrum Rehabilitacji w Konstancinie.

Tam spędziłem pierwsze 6 lat życia pomiędzy operacjami w Otwocku, Zagórzu i Konstancinie. Do szkoły zapisano mnie o rok później, gdyż musiałem dojść do siebie po trudnej operacji biodra. Szkołę podstawową zacząłem w 1985 r., czyli na długo przed pojawieniem się szkół integracyjnych.

Od zawsze były przyjmowane tam dzieci z niepełnosprawnością. Po sąsiedzku w liceum pracowała mama. Dzięki przychylności dyrekcji, ale też dobrym kontaktom mamy z koleżankami zza ściany udało się znaleźć dla mnie miejsce.

Do dzisiaj pamiętam pierwszą lekcję, gdy wychowawczyni powiedziała do klasy: „To jest wasz kolega Wojtek. Jemu będzie trzeba pomóc nosić tornister i przemieszczać się”. Wtedy jeszcze nie chodziłem o kulach i z trudem radziłem sobie pomiędzy ławkami i na korytarzach, więc pójście gdzieś zawsze było problematyczne; ktoś mi musiał pomagać.

Później zacząłem poruszać się przy balkoniku. Czas podstawówki był trudny, bo miałem też kłopoty z pisaniem i czytaniem. Wszyscy dostrzegali moją inteligencję, natomiast wszystko, co wiązało się z czynnościami manualnymi, zawsze było trudne.

Do dziś pamiętam drewnianego pajacyka, którego musiałem ułożyć podczas jednego z testów. Męczyłem się, bo nie byłem w stanie go zrobić. Jedna z przyszywanych cioć obiecała wtedy, że jeśli mi się uda, to przewieziebmnie maluchem na przednim siedzeniu i nawet da pokierować autem.

Jak to się stało, że wózek zamieniłeś na kule?

Po operacji w szpitalu w Otwocku miałem półroczną rehabilitację w Konstancinie. Lekarze i rehabilitanci powiedzieli mamie, że bardzo próbowali „postawić” mnie o kulach, choć ich zdaniem to niewykonalne. Mówili, że „czasem pacjent nie współpracuje” i oni wprawdzie dołożyli wszelkichbstarań, ale jednak się nie da.

Nasza rodzina była zaprzyjaźniona z rehabilitantką, która pracowała m.in. na Ożarowskiej. Kiedy się dowiedziała, że przez ponad pół roku próbowano mnie w Konstancinie postawić o kulach, ale rehabilitantom się nie udało, zaczęła intensywną pracę ze mną i po jakimś czasie rzeczywiście stanąłem o kulach.

Pamiętam kontrolę w Konstancinie, gdy powoli, jeszcze bardzo niepewnie, ale jednak przez cały korytarz przeszedłem i stanąłem przed lekarzem prowadzącym. Powiedziałem: „Dzień dobry, panie doktorze...”. Nie zapomnę jego spojrzenia.

Nie samą rehabilitacją człowiek żyje. Jak wyglądało Twoje życie szkolne?

Dzięki stanięciu o kulach stałem się bardziej niezależny, jednak nadal przydawała mi się pomoc. Cenne okazywało się to, że mama w liceum miała bardzo dobry kontakt ze swoimi uczniami. Kiedy mieliśmy wycieczki, to prosiła licealistów, żeby zechcieli ze mną pójść i być moimi asystentami.

Zdarzały się śmieszne sytuacje. Miałem problemy z czytaniem, bo mam też kłopoty ze wzrokiem, więc trudno mi było czytać napisy w bajce dla dzieci. Uczniowie mamy, z którymi zresztą mam kontakt do dziś, poszli raz ze mną oglądać film, nieświadomi tego, jaka przydałaby mi się pomoc.

Przez cały seans szukałem ich, chodząc między fotelami, i zastanawiałem się, gdzie są. Spotkaliśmy się po seansie... Następnym razem mama przed wyjściem do kina precyzyjnie pytała, czy ktoś zdecyduje się na to, żeby mi czytać napisy przez cały film.

Kiedy jako nastolatek jeździłem z mamą nad morze, to czasami musiała ciągnąć po plaży wózek ze mną. No i zdarzało się np., że ktoś, patrząc na mnie z gniewem i pogardą, pytał, jak można tak wykorzystywać matkę.

Gdy patrzy się na rodziców i na to, jakie mają trudności ze swoimi dziećmi z niepełnosprawnością, to nie myśli się o tym, z jak wieloma problemami zmagają się te dzieci i że nie pomaga im świadomość, iż są „ciężarem” dla rodziców.

Dobrze, że to się zmienia i własne dziecko można wychować tak, by wiedziało, że tata jest po prostu tatą i choć chodzi wolniej niż inni albo o kulach, to jest fajny, bo tym się wyróżnia. Ma to też pozytywne strony – poruszam się na skuterze elektrycznym i dzieci patrzą na mnie i syna z podziwem, że mamy taki fajny skuter i jeździmy we dwóch. A młody jest dumny, że jeździ z tatą skuterem.

Jak zaczęła się Twoja przygoda z radiem?

Jak wspominałem, decyzję o zostaniu radiowcem podjąłem w liceum. Nie poszedłem jednak na dziennikarstwo, o którym myślałem, tylko na polonistykę w Wyższej Szkole Rolniczo-Pedagogicznej (późniejszej Akademii Podlaskiej, dzisiejszym Uniwersytecie Przyrodniczo-Humanistycznym w Siedlcach), o której wiedziałem, że dzięki staraniom ówczesnego rektora, prof. Lesława Szczerby, była to uczelnia dobrze dostosowana do potrzeb studentów z niepełnosprawnością. W Siedlcach mieszkałem w akademiku, co było świetne.

Co do utrzymywania się finansowego, to nie było częste wtedy, żeby studencibpracowali. Natomiast ja tuż przed rozpoczęciem studiów, gdy skończyłem 18 lat, dostałem rentę z ZUS, przyznawaną najczęściej ludziom, którzy pracowali.

Był jednak taki czas, że przyznawano rentę szkolną, i mogła ją otrzymać osoba, której stan zdrowia pogorszył się w trakcie nauki. Mnie stan zdrowia de facto się poprawił w trakcie nauki, bo najpierw nie chodziłem, a potem zacząłem się poruszać o kulach, ale lekarka, która orzekała, uznała, że renta szkolna mi się należy. To świadczenie otrzymałem przed ukończeniem liceum i pozwoliło mi na studiach mieć co miesiąc swoje 600 zł.

Dobrze pamiętam, że 300 zł kosztował akademik, około 200 zł kosztowały obiady, co oznacza, że stówka zostawała na pozostałe wydatki, jakieś kino czy pizzę od czasu do czasu. Spokojnie mogłem się więc w tych siedleckich warunkach utrzymać i mieszkałem w akademiku przez 5 lat.

Był to bardzo fajny czas, w którym rozwijałem pasje literackie, muzyczne i pisałem drobne teksty do uczelnianej gazety. Wcześniej, gdy byłem nastolatkiem, zacząłem jeździć na wyjazdy organizowane przez ks. Krzysztofa Małachowskiego, który po powrocie z USA stworzył w Nadliwiu Fundację Apostolstwa Eucharystycznego dla Dzieci Niepełnosprawnych „Dzieci – Dzieciom”, w której studenci opiekowali się dzieciakami z niepełnosprawnością.

Kiedy na tych wyjazdach pojawiało się jakieś radio czy telewizja, to wiadomo było, że ja – jako najbardziej wygadany z grupy – stanę przed kamerą lub mikrofonem. Mam łatwość mówienia i lubię opowiadać, więc byłem takim dyżurnym rzecznikiem prasowym.

Na studiach pojawiałem się czasem w katolickim Radiu Podlasie, opowiadając o swoich wierszach czy życiu studenckim. Ostatecznie jednak wygrało dziennikarstwo. Nasz opiekun roku, redaktor Wiktor Legowicz z radiowej Trójki, pomagał nam dostawać się na praktyki.

Ja dostałem się do Redakcji Programów Katolickich Polskiego Radia. I jestem w tym radiu od 2004 r. Od 2018 r. współpracuję z Redakcją Publicystyki Polskiego Radia, a od 2012 r. robię cykl „Integracja” – nomen omen. Przyznam, że nieformalnie pożyczyłem sobie tę nazwę od tytułu magazynu „Integracja”...

Byłeś pierwszym dziennikarzem z widoczną niepełnosprawnością?

Gdy byłem na studiach, obecny Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych Paweł Wdówik pracował w warszawskim Radiu Józef. Mieszkaliśmy niedaleko siebie i jeździliśmy tym samym pociągiem. Z tym wiąże się zabawna historia.

Pierwszy pies przewodnik Pawła zawsze do mnie przybiegał, lizał mnie po rękach i chciał, żeby go głaskać, nie zważając na to, że jest w pracy i nie powinien tego robić. W radiowej Czwórce przez jakiś czas pracował Filip Zagończyk, który był osobą niewidomą, a w wyniku wypadku w metrze w 2008 r. stracił nogę i doznał wielu innych obrażeń.

Jak ludzie reagują na dziennikarza o kulach?

Najbardziej zapadła mi w pamięć sytuacja, gdy miałem przeprowadzić rozmowę z Gustawem Holoubkiem. Pierwotnie mieliśmy spotkać się w Teatrze Ateneum, ale z powodu żałoby narodowej po katastrofie lotniczej w Mirosławcu przedstawienia zostały odwołane.

Zostałem więc zaproszony do jego mieszkania, które znajdowało się na IV piętrze. Gdy wszedłem po schodach, żona pana Gustawa, Magda Zawadzka, otworzyła mi drzwi i krzyknęła: „O, matko, i pan o tych kulach na IV piętro wszedł?!”.

Takie reakcje zdarzały się często, bo ja nigdy, rozmawiając z ludźmi, nie mówię, że chodzę o kulach. Przyznam jednak, że zrobiłem się wygodny, i pytam, czy gość przyjechałby do mnie do radia. Głęboko zapadła mi w pamięć rozmowa z Piotrem Pawłowskim, gdy wspólnie doszliśmy do wniosku, że idealnie byłoby, gdyby ludzie przestali już mówić o tym, że jest gdzieś dziennikarz, pisarz czy muzyk z niepełnosprawnością. Żeby niepełnosprawność nie była cechą warunkującą to, jak postrzega się człowieka.

To idealne zakończenie naszej rozmowy. Dziękuję.

Wojciech Urban

Dziennikarz radiowy, laureat Nagrody Prezydenta Warszawy dla Najlepszego Maturzysty Roku 1997, finalista konkursu „Człowiek bez barier 2011”, jeden z bohaterów publikacji Lista Mocy. 100 najbardziej wpływowych Polek i Polaków z niepełnosprawnością (2017).

Kiedyś sam o sobie napisał: „165 cm wzrostu, zawieszone gdzieś pomiędzy sitkiem mikrofonu i czerwoną lampką, wedle której trzeba się samookreślić, a przestrzenią kartki, na której da się słowem wybudować świat. Między Witkacym z magisterki a Jerzym Dobrowolskim z reportażu dyplomowego. Między przestraszonym ciepłem i pozą twardziela. Między pustosłowiem a niewiedzą”. Od 2004 r. związany z Polskim Radiem, gdzie przygotowuje audycje informacyjne i reportaże o tematyce społecznej i kulturalnej, także skierowane do osób z niepełnosprawnością.

 

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas