W oczekiwaniu na wybudzenie...
Julka wybrała się na rowerze do babci, Łukasz wracał z pracy samochodem, Anna – po raz pierwszy znad morza. W jednej sekundzie wszystko się zmieniło. W szoku, z traumatycznymi przeżyciami ze szpitali i z poczuciem ogromnej krzywdy pozostali ich bliscy. Czekają na wybudzenie córki, męża, matki...
Matka
26 października 2019 r., sobota. Była piękna pogoda. W domu trwało sprzątanie, codzienna krzątanina. Około 15.00 Julka zapytała, czy może pójść na rower. Chciała pojechać do babci.
- Pozwoliłam jej. Miała wrócić przed 18.00. Chwilę pobawiła się pod domem i pojechała – wspomina Magdalena Zając, mama Julii.
Pół godziny później na progu domu stanęła sąsiadka.
- Powiedziała, że niedaleko był wypadek i że moja córka umiera. Pojechałam na to miejsce. Julka leżała na ulicy. Miała otwarte oczy. Choć wokół jej głowy powiększała się kałuża krwi, byłam wtedy dobrej myśli. Traciła oddech... – Magdalena przerywa opowieść.
Tamten obraz pozostał w jej pamięci, tak jak i miesiące spędzone przy łóżku dziecka w rzeszowskim szpitalu.
- Zaintubowanie, odbarczenie, badania. Wszystko toczyło się błyskawicznie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak bardzo jest źle. A było. Jej szanse na przeżycie były mniejsze niż jeden procent. Magdalena nie uwierzyła lekarzom. Nie słuchała, gdy transplantolog wspomniał o przeszczepie organów jej dziecka.
- Po dwóch dniach to było bez znaczenia. Julka nie kwalifikowała się już na dawcę.
Magdalena nie słuchała, gdy chcieli zdiagnozować śmierć mózgu, mimo że tomograf nie pokazywał żadnej jego reakcji. Wyprosiła jeszcze siedem dni. Po tym czasie miała się zgodzić na wszystko.
- Następnego dnia Julka zakasłała. Reakcje zaczęły wracać. Na OIOM-ie dziecięcym spędziła 24 dni.
Droga do wybudzenia ze śpiączki była jednak daleka. Wprawdzie pojawiały się pierwsze ruchy palców, ale na drodze do poprawy stanęło zakażenie bakterią New Delhi.
- I znowu walczyliśmy o życie dziecka, a nie jakość tego życia. Po wykryciu bakterii, pierwszego dnia, nie mogliśmy nawet do niej wejść, została przeniesiona na OIOM dla dorosłych, a to, co wtedy usłyszałam, śni mi się do teraz. Powiedziano mi, że nie ma już żadnych szans. Cuda się nie zdarzają, a moja obecność przy niej jest zbędna, bo ona i tak już nic nie czuje. Na szczęście trafiłam również na lekarzy, którzy chcieli pomóc. Gdyby nie wspaniali neurochirurdzy, z doktorem ordynatorem Szczygielskim na czele, przegrałabym walkę o moje dziecko.
Walczyła również Julka. Zaczęła samodzielnie oddychać. Neurochirurdzy przekonywali matkę, że jeszcze nie wszystko stracone, a 14-letnia pacjentka na potwierdzenie tych słów znowu zaczęła ruszać palcami. Pod koniec lutego Julka została przeniesiona na neurorehabilitację, gdzie spędziła cztery tygodnie. Niestety, wtedy wybuchła pandemia.
- Julka miała rurkę tracheotomijną, była w śpiączce. Przez tyle czasu wmawiali mi, że mam się poddać, a teraz nagle została wypisana. Opiekowaliśmy się nią przez siedem tygodni w domu. W tym czasie ordynator neurochirurgii zgłosił Julkę do kliniki Budzik przy Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Wiedziałam, że takie miejsce istnieje, ale nie sądziłam, że jest dla nas osiągalne.
W Budziku wszystko się zmieniło, mimo że Julka trafiła tam dopiero pół roku po wypadku. Intensywna rehabilitacja, siadanie na wałku, terapia z logopedą, praca z cyberokiem [urządzenie do komunikacji z osobami w śpiączce i sparaliżowanymi, używane w rehabilitacji neurologicznej – I.B.], rozpoczęły się już w pierwszych dniach pobytu w klinice. W lipcu, niemal rok po wypadku, nastąpił przełom.
- Julka napisała imię kota, a później swoje. Zapytana, co by chciała powiedzieć mamie, napisała: „Jula, zdrowa, kocham”. Wcześniej dawała nam sygnały. Kiedyś prosiłam ją, żeby dała znak, że jest z nami. W odpowiedzi po jej policzku pociekła łza. Wtedy bałam się w to uwierzyć, bo rozczarowanie byłoby nie do zniesienia.
Julia porusza rękami i nogami. Komunikuje się pisemnie. Ma własne zdanie. Gdy dowiedziała się, że jej marzenie o mówieniu zabierze więcej czasu, niż sobie wyobrażała, skomentowała to dosadnym: „do dupy”. Nie wahała się również przy wyborze prezentu i w Budziku zamieszkała z nią suczka Lusia.
Magdalena opieką nad córką wymienia się z mężem. Co 1,5 miesiąca jedno z nich jedzie do Rzeszowa i mieszka z synem, a drugie zostaje w klinice. Praca, prowadzenie firmy, całe życie rodziny zostało podporządkowane potrzebom Julii.
- W mojej firmie współpracownicy tak wszystko zorganizowali, żebym nie musiała się w to na bieżąco angażować. Mąż zredukował etat o połowę. Tosiek, nasz syn, ma dopiero 12 lat. On również wymaga uwagi. Jego świat powinien wyglądać tak normalnie, jak to możliwe.
Magdalena mogła liczyć na swoich pracowników, bliskich, rodzinę, przyjaciół i całą społeczność. Stara się zachowywać równowagę w życiu. Firma pozwala jej na małą ucieczkę. W domu tęskni za Julką, ale w pracy ładuje baterie. W Budziku myśli o Tośku. Czas pobytu Julki w Budziku kończy się w sierpniu. W planach jest intensywna rehabilitacja i wymyślenie sposobu, aby stała się tak aktywna jak przed wypadkiem.
- Może gdyby trafiła do Budzika wcześniej, to miałaby większe szanse? Szybciej robiłaby postępy? Tego się już nie dowiemy. Moim największym marzeniem jest, żeby kiedyś przyszła, przytuliła mnie i powiedziała: „mamo”, ale na razie cieszy mnie, że cierpliwie poddaje się wszystkim zabiegom, i fakt, że Budzik przygotował nas na samodzielne działanie. Ta wiedza przyda się, gdy stąd wyjdziemy.
Żona
21 września 2019 r. była sobota. Mijał miesiąc od ślubu Łukasza i Eweliny. On był w pracy. Ona sprzątała, gotowała, zajmowała się domem. Rozmawiali o 10.00. Po pracy mieli jechać do rodziny. Byli szczęśliwi. Łukasz długo walczył o miejsce w życiu Eweliny. Znał jej synów. Byli przyjaciółmi jego brata. Nie mógł się oprzeć urokowi Eweliny, gdy szła kiedyś ulicą w fioletowej bluzce i zielonej spódniczce. Kiedy została rozwódką, nie wahał się ani chwili.
- Powtarzałam, że to nie ma sensu, żeby dał spokój. Jestem od niego o dziewięć lat starsza i mam dzieci. Nic mu nie przeszkadzało. Nigdy bym nie pomyślała, że nasz związek będzie możliwy. A on przekonywał mnie swoją czułością i zaangażowaniem. Cierpliwie czekał, aż będę gotowa. I któregoś dnia byłam. Spędziliśmy ze sobą pięć lat – wspomina Ewelina Tumasz.
Feralnej soboty dzwoniła do męża kilka razy. Ostatni raz o 14.00. Nie odebrał. Zadzwonił za to szwagier.
- Od kolegi strażaka dowiedział się, że mąż miał wypadek. Nie potrafię opisać tamtych emocji. Pojechaliśmy na miejsce wypadku. Samochód po stronie kierowcy był skasowany. Śmigłowiec zabrał męża do szpitala w Szczecinie. Od razu go operowano. Drugi dzień i druga operacja. Przez ponad dwa miesiące trwała nieustanna walka o jego życie. Byłam załamana.
Ze Szczecina Łukasz trafił do Fundacji Światło w Toruniu. Podobnie jak Julka w warszawskim Budziku od razu został poddany intensywnej terapii. Zajęli się nim logopedzi, rehabilitanci i psycholog. Do komunikacji z pacjentem wykorzystywane jest tu cyberoko.
- Zdaniem lekarzy mój mąż jest zawieszony między jawą a snem. Ma minimalny poziom świadomości. Nie wiem, co tak naprawdę to znaczy. Ważne, że mnie słyszy i rozumie.
Walka Łukasza o powrót do zdrowia nadal trwa. Robi postępy. Czasem na chwilę unosi głowę. Daje znak, gdy jest głodny. Mrugnięciami oka odpowiada na pytania. W ten sposób obiecał Ewelinie, że do niej wróci.
- Chwilami miewam myśli, że on już taki zostanie, ale nie wolno mi tak myśleć. Mamy jeszcze wiele planów. Przed wypadkiem planowaliśmy dziecko, najlepiej dziewczynkę. Wrócimy do tego pomysłu. Chcę dostosować dom do jego potrzeb i chcę, żeby pandemia się skończyła, bo ta przymusowa rozłąka jest gorsza od śpiączki.
Tuż po wypadku Ewelina zamieszkała u kuzynki w Szczecinie. Codziennie przychodziła do szpitala. Gdy Łukasz trafił do Torunia, przyjeżdżała z teściami co tydzień, później co dwa. Aż w końcu wizyty zostały wstrzymane. Ostatni raz widzieli się przez szybę w grudniu 2020 r. Teraz pozostał im kontakt wirtualny.
- Czasem po połączeniu przez internet płaczę, a czasem mam dobry dzień. Wtedy śpiewam mu piosenki, bo kiedyś śpiewaliśmy razem. Wiem, że to do niego dociera. W odpowiedzi mruczy. Gdy powiedziałam mu o śmierci mamy, był smutny. Proszę, aby podniósł rękę, i widzę, że próbuje to zrobić. Kiedyś się uda.
Kiedy odwiedziny znowu będą możliwe, Ewelina rzuci wszystko i przyjedzie do ośrodka, aby móc znowu przytulić męża. Na razie wysyła mu zdjęcia rodziny. Łukasz najmocniej reaguje na to, na którym może zobaczyć Ewelinę „wklejoną” w serce. Do tego zdjęcia unosi głowę.
- Jest ciężko, ale podczas rozmów wideo staram się mieć dobry nastrój. Żartuję, że to on jest młodszy i to on miał mi zmieniać pieluchy na starość, a będzie odwrotnie. Pani psycholog poradziła, żebym się na nic nie nastawiała. Ani że będzie dobrze, ani że źle. On jest silny i młody. Ma dopiero 26 lat. Da radę.
Na razie radę musi sobie dawać Ewelina. Niedawno straciła mamę, która ją wspierała. Sama wychowuje dwóch nastolatków.
- Chwilami psychika siada, ale muszę „spiąć tyłek” i żyć. Dla siebie, dla niego, dla dzieci. Młodszy syn wymaga mojej szczególnej uwagi. Ma ADHD, wpada na szalone pomysły. Starszy – widząc, że się załamuję – staje się moją opoką. Mogę też zawsze liczyć na teściów.
Ewelina czuje się bezradna. Pilnuje dokumentacji, załatwia sprawy administracyjne, ale może tylko czekać.
- Nie wiem, co będzie, ale zostaniemy ze sobą na dobre i na złe. Nie wiedziałam, że mogę tak kochać, a pokochałam go całą sobą. Przed wypadkiem Łukasz robił mi śniadania do łóżka, kupował kwiaty, dbał o mnie. Teraz ja będę mu robiła śniadania i troszczyła się o niego – zapewnia.
Córka
19 lipca 2020 r. była niedziela. Rodzina Małgorzaty Tomaszewskiej wracała znad morza. Dla jej mamy, Anny, to była wymarzona wycieczka. Morze widziała po raz pierwszy w życiu.
- Jechaliśmy dwoma samochodami. My z mężem i dziećmi w pierwszym. Mama, ojciec i moje rodzeństwo w drugim. Prowadził tata. Po pewnym czasie zniknęli nam z oczu. Zadzwoniłam, żeby ich znaleźć. Mama nie odebrała. Tata odebrał za drugim razem i powiedział, że mieli wypadek.
Uderzyli w drzewo. Początkowo wydawało się, że Anna ucierpiała najmniej. Lekarze dostrzegli jedynie złamaną rękę. Wprawdzie skarżyła się na ból brzucha, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Pogotowie zajęło się bratem Małgorzaty. Jego obrażenia wyglądały na poważniejsze. Stan Anny szybko się jednak pogarszał.
- Dostała krwotoku wewnętrznego. „Zatrzymała się”. Na początku mówili, że na trzy minuty. Mieliśmy więc nadzieję, że mózg trwale nie ucierpiał. Później wersja zdarzeń się zmieniła. Już nie były to trzy minuty, ale dziesięć. Straciła mnóstwo krwi.
Dla Małgorzaty był to koniec życia, jakie znała. 29-letnia matka dwójki dzieci musiała się zająć także ojcem, matką i rodzeństwem.
- Pierwsze dni były straszne. Nie byłam w stanie zajmować się swoimi dziećmi. Nie potrafiłam sobie tego poukładać. Niemal wszystkie obowiązki domowe przejął mąż i wskutek tego stracił pracę. Tymczasem szpital nie ułatwiał nam życia. Mama przeszła też sepsę. Trzykrotnie była na krawędzi życia. Gdy chciałam ją zabrać do domu, lekarze powiedzieli, że pod żadnym pozorem, nie wchodzi to w grę. A gdy zaczął się COVID, to przywieźli mi ją do domu, położyli na łóżku i wyszli.
Małgorzata dostała ze szpitala 15-minutowe przeszkolenie. W tym czasie musiała się nauczyć, jak się zmienia stomię, jak czyści się rurkę tracheostomijną i jak podaje pokarm dojelitowo. Po dwóch tygodniach domowej opieki i wielu godzinach surfowania po sieci Małgorzata znalazła swojej 49-letniej mamie miejsce w toruńskiej Fundacji Światło. Stan Anny wolno się poprawia.
- Prawie nie widzimy zmian. Wiem, że nas słyszy, bo reaguje na śmiech. Zaczyna kręcić głową w jedną i drugą stronę. Lekarze mówią do niej tak, jakby była świadoma. Pandemia wszystko skomplikowała. Ostatni raz widziałam ją na żywo w listopadzie 2020 r. Odtąd pozostały nam odwiedziny wideo. W każdy piątek po 30 minut.
Brak odwiedzin to niejedyny problem w rodzinie Małgorzaty. Jej najmłodszy syn ma niepełnosprawność intelektualną. Wymaga stałej opieki. W domu zamieszkało też młodsze rodzeństwo Małgorzaty, dotąd będące pod opieką rodziców. I nie od razu wszystko się ułożyło.
- Moje rodzeństwo nie okazywało uczuć. Do dzisiaj jedno z nich nie chce brać udziału w rozmowach wideo. Wymyśla powody, żeby tego nie robić. To dla nich trudne. Podobnie jak fakt, że teraz mieszkają u mnie, że jest pandemia i musiały uczyć się zdalnie. Mój tata również wymaga uwagi. Całe życie był w delegacjach, w domu jedynie w weekendy. Wszystkiego uczy się od podstaw. Takie rzeczy jak rachunki, sprzątanie, domowa codzienność to dla niego nowość. Na razie więc to jest na mojej głowie.
Małgorzata martwi się o przyszłość. Nie wie, czy poradzi sobie, gdy będzie musiała zapewnić mamie opiekę we własnym mieszkaniu. Czuje, że została z tym wszystkim sama.
- Marzę, aby mama była w takim stanie świadomości, który pozwoli jej się z nami komunikować. Teraz jestem pełna wątpliwości. Nie wiem, czy chciałaby takiego życia. Nie wiem, czy wystarczy nam na tę opiekę pieniędzy. Jesteśmy w trakcie załatwiania prawnych formalności. Nie wiem, jak zapewnić odpowiednie wsparcie mojemu niepełnosprawnemu dziecku. Niczego już nie wiem.
Małgorzata jest zmęczona. Długo milczy, pytana o przyjemności i chwile dla siebie.
- Może kawa z koleżanką, gdy mąż wraca z pracy. To moja chwila wytchnienia.
Nadludzka siła
- Człowiek jest w stanie wszystkiemu zaradzić. Problemy finansowe, domowe, w pracy wcale nie są takie ważne. Można z nimi coś zrobić. Przy Julii nic nie możemy zrobić. Tylko z nią być i ją wspierać. To uczy cierpliwości i pokory. Nasza rodzina stała się przez to silniejsza. Wypadek zmienia wszystko, ale to, że przed wypadkiem byliśmy ze sobą blisko, a mąż zawsze był wspaniałym ojcem, bardzo nam pomogło przez to wszystko przejść – mówi Magdalena.
Swojego życia przed wypadkiem córki już nie pamięta. Teraz ma nowe. Brakuje jej tylko chwil, które spędzali we czworo.
- To jeszcze wróci i poukładamy wszystko na nowo. Po tym wszystkim zrobię jeszcze jedno. Pojadę z Julką do szpitala w Rzeszowie i zapytam tamtego lekarza, czy może mi powtórzyć, że cuda się nie zdarzają – zapowiada Magdalena.
Ewelina po wypadku odkryła w sobie siłę, o jakiej nie wiedziała.
- Życie mnie nie rozpieszcza, ale nadejdzie taki dzień, gdy zaświeci słońce. Może zostaniemy rodzicami? Wiem, że Łukasz robi wszystko, żeby do mnie wrócić. Odkryłam, że w życiu trzeba być twardym i nigdy się nie poddawać. I że ja też potrafię walczyć.
Małgorzata czeka na cud. Jest też gotowa na każde wyzwanie.
- Nie mam czasu na myślenie. Są momenty, gdy tracę siły, ale mam dzieci i obowiązki. I po prostu muszę sobie poradzić. Brakuje mi tylko tego, żeby mama ze mną porozmawiała.
- Człowiek czeka i sam nie wie, na co, a przecież w życiu w każdej chwili można stracić szansę na realizację marzeń. Nie wolno czekać – ostrzega Magdalena.
***
Materiał powstał w maju 2021 r.
Artykuł pochodzi z numeru 2/2021 magazynu „Integracja”.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Dodaj komentarz
Komentarze
brak komentarzy
Polecamy
Co nowego
- „Wejdź Nowa” z własnym zakończeniem. Teatr Pinokio w Łodzi znów przełamuje bariery dostępu do kultury
- Dentezja – bezpłatna stomatologia bez barier dla osób z niepełnosprawnością w Warszawie
- Gospodynie turnieju minimalnie lepsze. Porażka Polek w meczu otwarcia MŚ
- Nowy system rezerwacji wizyt w urzędzie miasta
- Codziennie stajemy do walki: z miastenią twarzą w twarz