Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Fan disco na kółkach

18.07.2012
Autor: Adrian Grochowiak, fot.: Adrian Grochowiak, www.sxc.hu
Źródło: inf. własna

Jest Dzień Ojca. Dochodzi godzina 15.00. Na niebie pojawia się pierwsze letnie słońce. 20-letni Mariusz Harc z małej wsi na Dolnym Śląsku wybiera się z trójką przyjaciół nad rzekę. Rozpędzony wbiega do wody. Jest ciepła. Nurkuje. Prąd podmywa mu ręce. Kilka minut później na miejscu jest już karetka. Minęło 9 lat  od feralnego wypadku, a Mariusz jest przykładem na to, że wózek inwalidzki nie jest wyrokiem. Mimo niepełnosprawności stara się wieść normalne życie.

Był 2002 rok. Za kilka dni mijał miesiąc od dnia, w którym Mariusz Harc, mieszkaniec Ślubowa (gm. Góra), zakończył służbę wojskową. Żar lał się z nieba, w rzece było mało wody, więc była ciepła. Młodzi chcieli się trochę ochłodzić, poszaleć. – Przyjaciel wbiegł do wody i rzucił się do niej, ja zrobiłem to samo. Pobiegłem za nim. Gdy woda sięgała mi do kolan, zanurkowałem - opowiada.
- Przed wbiegnięciem coś mnie natchnęło. Przeszyły mnie dziwne myśli. Przeżegnałem się. Nie robiłem tego nigdy dotąd – relacjonuje.  – Nie wiem jakim cudem uciekły mi ręce, uderzyłem głową w dno. Było miękkie.

Po pół minuty kompan Mariusza zauważył, że chłopak jest pod wodą. Był bliski utonięcia, napił się dużo wody. -  Kumpel wezwał na pomoc jednego z plażowiczów. Wyciągnęli go na brzeg. – Trzymali mnie za ramiona. Czułem tylko, jak lata mi głowa. Wiedziałem, co się stało. Oglądałem to wiele razy w telewizji.

Wózek inwalidzki
Fot.: www.sxc.hu

Do oddalonego o 7 km szpitala odwiozła go na sygnale karetka. Tam, na izbie przyjęć, lekarz stwierdził, że pacjenta trzeba jak najszybciej przewieźć do kliniki. Tak też się stało. Lekarze wybrali Wrocław. Czekała go 100-kilometrowa podróż.

Ostatni skok

– Pamiętam wszystko tak, jakby wydarzyło się to wczoraj. Ani na chwilę nie straciłem przytomności. Jechaliśmy na sygnale, za karetką autem jechali moi rodzice. W czasie jazdy rozmawiałem z ratownikami i lekarzami. Żartowaliśmy, śmialiśmy się. Prawie nic nie mówiliśmy o moim stanie zdrowia. Nie czułem bólu, nic mi nie przeszkadzało. Nie znaczy to jednak, że nie wiedziałem, co się stało. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Przyjąłem to do wiadomości. Co miałem zrobić? Trzeba było żyć dalej.

We Wrocławiu 20-latka położono nie w szpitalnej sali, a na korytarzu. Przyszedł lekarz. –  Parę chwil dotykał mnie po palcach u stóp i z zamkniętymi oczami kazał odpowiadać, za który palec mnie trzyma. Coś tam mówiłem. Doktor stwierdził, że to był mój ostatni skok do wody. Odszedł. W oczach rodziców malowało się przerażenie.

Nowa rzeczywistość

Pięć godzin po feralnej kąpieli w Baryczy wrocławscy lekarze zaczęli operację. Czekało ich sporo pracy - Mariusz Harc miał złamany kręgosłup.

Trzy i pół godziny później kończy się zabieg. Salę operacyjną Mariusz opuszcza z czterema tytanowymi śrubami w szyi i metalową płytką. Wszystko ma w swoim ciele do dziś. Żyje i – jak twierdzi – ma się dobrze.

- Po operacji obudziłem się w innej rzeczywistości. Nie byłem tym samym człowiekiem. Kręciło mi się w głowie. Czekał na mnie wózek inwalidzki, lecz zanim na niego wsiadłem minęło trochę czasu.

Mariusz, do tej pory w pełni sił, nagle stał się zależny od otoczenia. Dzięki intensywnej rehabilitacji trwającej rok odzyskał częściową sprawność w górnej części ciała – od piersi wzwyż.
- Wiele zawdzięczam rodzicom, rodzinie i bliskim. To oni byli przy mnie zawsze, pomagali, wspierali i pokazali mi, że życie nie straciło sensu.

Trening czyni mistrza

Po powrocie ze szpitala dom nie był już dla Mariusza taki sam. Mieszkanie w bloku na pierwszym piętrze nie jest zbyt komfortowe dla osoby niepełnosprawnej. Mariusz jednak nie narzekał – lubi to miejsce, wiąże z nim wspomnienia i czuje się w nim swobodnie. Nie zamierza się przeprowadzać. Gdy wyjeżdża, tęskni za domem i rodzicami.

Pierwsze dni po przyjeździe do domu wyglądały tak samo. Wiele czasu każdego dnia pochłaniały ćwiczenia; to one pozwoliły mu opanować ruchy dłońmi. Zaczął samodzielnie jeść.

Pomocy udzielił mu w tym czasie proboszcz parafii w Kłodzie Górowskiej – ksiądz Stanisław Orołowski, który na rzecz swojego parafianina zorganizował zbiórkę pieniędzy. Zebrane fundusze przeznaczono na kolejny turnus rehabilitacyjny. Zaangażowanie młodzieńca i bezinteresowna ludzka pomoc przyniosły efekt.

Sporo także zawdzięcza lekarzowi, który odwiedzał go przez pierwsze miesiące po powrocie do domu między wyjazdami do sanatoriów i ośrodków rehabilitacyjnych, m.in. w Żmigrodzie. To właśnie on przekonał go, że samo wykonywanie ćwiczeń nic nie da.
– Trzeba się do nich przykładać – powtarzał do znudzenia. Mariusz chciał poświęcić się pasji, a także nie sprawiać kłopotu rodzicom. Zaciskał zęby i ćwiczył. Zginał ręce, palce, zduszał piankową piłeczkę. Sam pilnował, kiedy ma to robić, nikt nie musiał mu przypominać.

Później przyszedł czas na ćwiczenia z keyboardem, ale aby dojść do tego, potrzeba było samozaparcia i silnej woli. 
– Trening czyni mistrza. To prawda – komentuje Harc. – Więc jeśli faktycznie chce się coś osiągnąć czy nawet samodzielnie napić herbaty, postawić włosy na żel czy zmienić koszulkę, to trzeba uparcie do tego dążyć. To już połowa sukcesu. Wiadomo: nic od razu, ale wytrwałość popłaca. Życzę jej wszystkim, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Przecież to nie koniec życia, głowa do góry! Zawsze mogło być gorzej, bo teraz ktoś, kto narzeka, że jest źle, a czyta tę gazetę, trzyma ją sam, sam przewraca kartki. Co ma powiedzieć osoba, która tego nie może zrobić? Dlatego proszę pamiętać – trening, pozytywne myślenie plus praca równa się samodzielność – zachęca.

Muzyczna terapia

Wiele jest osób, które twierdzą, że muzyka jest lekarstwem na wszystko. Z tego założenia wyszedł także 20-letni wówczas Mariusz. Od dziecka grał na keyboardzie. Po wypadku stracił sprawność w dłoniach. Obawa przed tym, że mógłby nigdy nie zagrać, skłoniła go do bardziej intensywnych ćwiczeń.

Dni dłużyły się niemiłosiernie, a ręce odmawiały posłuszeństwa. Klawisze organów przyciskał bokiem dłoni. W ten sposób układał melodie, grał całe utwory. Rozwijał się, wracał do formy. Po roku, w kolejny Dzień Ojca, mógł już zagrać to, co chciał.

Mariusz z Robertem ćwiczą przed przeglądem zespołów muzycznych
Mariusz z Robertem ćwiczą przed przeglądem zespołów muzycznych, fot.: Adrian Grochowiak

O Mariuszu nie zapomniał Robert, z którym już jako 15-latek grał na weselach. Spotykali się, trenowali. Grali wówczas wspólnie dla przyjemności i dla zabicia czasu. Robią to do dziś. Imponujące efekty ich wspólnej pasji pozwoliły im na zdobycie pucharu burmistrza Wąsosza – za pierwsze miejsce w lokalnym przeglądzie zespołów instrumentalno-wokalnych.

Mariusz najbardziej lubi muzykę w stylu disco. Ponadto śpiewa. Marzy o wydaniu płyty z własnymi kawałkami. Już teraz komponuje własne utwory, których można posłuchać w internecie. Internauci komentują je, a nawet ściągają na swoje komórki.

 Gra ze słuchu, sam dobiera tonację dźwięków, trenuje. Swój warsztat muzyczny szlifuje stale, choć jak przyznaje, nut nie nauczy się nigdy. – Gdybym umiał czytać nuty (ale po co?), to może zapisałbym się do szkoły muzycznej – żartuje. – Kto wie, może za rok albo dwa spróbuję – deklaruje.

Jak każdy inny

Mariusz skończył 29-lat. Mimo wózka wiedzie normalne życie. Utrzymuje się z renty, choć marzy mu się założenie własnego zespołu, który grałby na weselach i innych imprezach. Wtedy mógłby zarabiać, być niezależny.

Puchar burmistrza Wąsosza w przeglądzie zespołów muzycznych
Puchar burmistrza Wąsosza zdobyty przez Mariusza i rafała w przeglądzie zespołów muzycznych, fot.: Adrian Grochowiak

W wolnych od gry chwilach jeździ na spacery, a nawet kieruje samochodem. Nie widzi w tym nic nadzwyczajnego.
- Wsiadam w auto, tak jak każdy inny facet, i jadę. Wózek mam w bagażniku. Problem jest jedynie wtedy, gdy potrzebuję wysiąść, ale zawsze znajdzie się jakiś pomocny przechodzień.

Opel vectra, którym jeździ, jest specjalnie przystosowany do jego potrzeb. Ma automatyczną skrzynię biegów i hamulec, który obsługuje ręcznie. – To taki prosty mechanizm, a tak potrafi ułatwić życie – mówi. Mariusz uważa się za bezpiecznego kierowcę. Zawsze jeździ przepisowo i rozważnie.

Podnosi też ciężarki, lubi ćwiczyć. Rękę ma bardziej umięśnioną niż niejeden jego rówieśnik.

Niektórzy twierdzą, że jeśli zdrowa osoba wsiądzie na wózek lub spróbuje chodzić z kulami, to przytrafi się jej coś złego. – Doskonale pamiętam, jak przed wypadkiem na Baryczy odwiedziłem ciocię, która jeździła na wózku. Zapytałem, czy mogę się przejechać. Pozwoliła, więc spróbowałem. Teraz, niestety, mam swój.

Każdego dnia medycyna daje milionom ludzi na świecie szansę na zmianę życia. Mariusz ma nadzieję, że na jego drodze pojawi się taka właśnie szansa. – Słyszałem, że prawdopodobnie można wszczepić coś do rdzenia kręgowego, aby zaczął się regenerować szybciej. Jeśli istniałoby coś takiego, to na pewno poddałbym się zabiegowi. Wtedy może udałoby się coś zmienić, bo raczej nie pogorszyłoby to mojego stanu.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

Prawy panel

Wspierają nas